czwartek, 28 października 2021

Imagine. Nieistniejące wsie Ług (Łuh) i Jaworzec w Bieszczadach

Przez nieistniejące bieszczadzkie wsie Jaworzec, Łuh i Zawój prowadzi ścieżka historyczna "Bieszczady Odnalezione". Dzięki zebranym od wysiedlonych mieszkańców relacjom możemy udać się na wędrówkę śladami dawnych cerkwi, cmentarzy, zajrzeć do piwnic bojkowskich domostw, podziwiać przydrożne krzyże, ale przede wszystkim... uruchomić wyobraźnię. 

Z projektem "Bieszczady Odnalezione" zetknęliśmy się już kilka lat temu w Jaworcu. Pamiętam, że zrobił on wtedy na mnie duże wrażenie - widać było ogromny wkład w przygotowanie merytoryczne tablic, a pozostałości dawnej wsi zostały opisane tak, by uruchomić wyobraźnię. W tym roku przy okazji wycieczki do Silnych Wirów dotarliśmy do Zawoju, został nam więc tylko Ług (Łuh). 

Do Ługu dojechaliśmy tą samą drogą, co poprzednim razem, idąc do Jaworca. Jadąc od Kalnicy na północ, docieramy do rozwidlenia dróg i tu zostawiamy auto. W prawo do Jaworca, w lewo do Ługu. Idziemy więc w lewo. Zaskoczyła mnie nawierzchnia drogi - spodziewałam się terenowej ścieżki, a tymczasem mamy tu równy asfalt. Co jakiś czas mijają nas rowerzyści, a my idziemy wolnym tempem dwuletniego dziecka, zbierającego kamyki i kwiatki. 

O istnieniu Ługu pewnie byśmy się nie dowiedzieli, gdyby nie tablica informująca o wejściu do dawnej wsi. Jeszcze w 1939 roku mieszkało tu 230 osób i choć dziś trudno w to uwierzyć, to kiedyś otaczałyby nas chaty, zagrody, sady, pola uprawne. Po tamtym Ługu nie zostało prawie nic,  a to, co ocalało, wymaga podejścia na niewielkie wzgórze. 

Nad Ługiem górowała cerkiew filialna p.w. Św. Mikołaja Cudotwórcy. Była drewniana,  z dachem krytym blachą. Zbudowano ją w 1864 roku,  została zniszczona po Akcji Wisła, koło 1947 r. O jej istnieniu przypominają resztki podmurówki.  Na przycerkiewnym cmentarzu dominowały groby ziemne z drewnianymi krzyżami. Do dziś zachował się oryginalny drewniany krzyż z 1938 roku upamiętniający 950 rocznicę chrztu Rusi. I ot, cały Ług. Mówiłam, że trzeba będzie wytężyć wyobraźnię. 


Mieliśmy zawrócić do samochodu, ale wiedziona jakimś przeczuciem zaproponowałam, by iść dalej na północ. Dotarliśmy do końca wsi i do mostu na rzece. Idąc dalej prosto, doszlibyśmy do Zawoju i Sinych Wirów, natomiast przeprawiając się przez wodę, znaleźlibyśmy się po tej stronie, co dawna wieś Jaworzec. Wybraliśmy opcję numer dwa.


Jaka to była piękna trasa! Nie było jej co prawda na żadnej mapie, ale co tam! Za mostem skręciliśmy od razu w prawo i szliśmy nieoznakowaną ścieżką wijącą się po zboczu góry nad rzeką Wetliną. Mijaliśmy dzikie drzewa owocowe, przekraczaliśmy strumyk. Było tam tak cicho i spokojnie, nie spotkaliśmy ani żywej duszy i tylko tak szliśmy, nawet do końca nie wiedząc, dokąd... 


Jak się wkrótce okazało, dotarliśmy w ten sposób do Jaworca przez przysiółek Bełej powstały w XVIII wieku jako odpowiedź na rozwój wsi. W połowie XIX wieku istniał tutaj drewniany dwór oraz siedem gospodarstw. 


Jeszcze parę kroków i dochodzimy do centralnej części Jaworca, tej z cerkwią, cmentarzem, krzyżem, częściowo zrekonstruowaną chatą i kilkoma zachowanymi piwnicami. O Jaworcu możecie poczytać więcej tutaj. Na koniec naszej wycieczki zrobiliśmy sobie odpoczynek przy sympatycznej bacówce z pysznym jedzeniem. 


To była wycieczka dla bieszczadzkich koneserów. Tu nie ma oszałamiających widoków, ale zamiast tego jest cisza, która sprzyja aktywowaniu wyobraźni. Ja lubię takie klimaty,  a Wy? Jako że naszej ścieżki nie ma na żadnej mapie, to podzielę się śladem GPX (do pobrania TUTAJ). 

wtorek, 26 października 2021

Rezerwat przyrody Sine Wiry i opuszczona wieś Zawój. Coś na niepogodę

Sine Wiry są często polecane w internecie jako miejsce warte odwiedzenia w Bieszczadach. Korzystając nieco mniej pogodnego dnia, postanowiliśmy odwiedzić rezerwat, aby przekonać się, na czym polega jego fenomen. Tuż za Sinymi Wirami znajduje, a raczej znajdowała się, wieś Zawój. Tego dnia oprócz podziwiania walorów przyrodniczych, wyruszyliśmy także na poszukiwanie śladów dawnych mieszkańców bieszczadzkich ziem...

Rezerwat przyrody Sine Wiry założony został w 1987 roku na terenie należącym do nadleśnictwa Cisna. Jest to siedmiokilometrowy odcinek rzeki Wetliny wraz z otaczającym ją zespołem leśnym, w tym fragmentami starodrzewu jodłowo-bukowego. Rośnie tutaj między innymi grąd typowy, buczyna karpacka, olszynka karpacka, kwaśna buczyna górska, jaworzyna górska z języcznikiem, żyzna jedlina czy olszynka bagienna. W rezerwacie znajdują się liczne stanowiska roślin i ostoi zwierząt, będące efektem specyficznego położenia i urozmaiconej rzeźby terenu.


Aby dostać się do rezerwatu, należy kierować się na bezpłatny parking w Polankach, ten sam, z którego wyruszyć możemy do cerkwi w Łopience. Następnie znakowaną ścieżką podążamy w kierunku wschodnim, wzdłuż rzeki Wetliny. Droga przez rezerwat nie jest trudna, ale dość żmudna - idzie się trochę góra-dół, a trasa pozbawiona jest walorów widokowych. Ciekawsze fragmenty pojawiają się tam, gdzie można zejść nad rzekę, aby podziwiać skały oraz wartki nurt Wetliny. Po zrobieniu pętelki w zakolu rzeki, postanowiliśmy pójść dalej, do dawnej wsi Zawój. Jest to jedna z dawnych osad objęta projektem "Bieszczady Odnalezione", o którym już kiedyś pisałam.


W nieistniejącej dziś wsi Zawój jeszcze w 1947 roku mieszkało 56 rodzin. Trudno dziś to sobie wyobrazić, ale wzdłuż ścieżki, którą się poruszamy, stały drewniane chaty. W latach 30. i 40. XX wieku w prywatnych domach mieściły się szkoła oraz biblioteka. W domostwie jednego z najbogatszych gospodarzy istniał wyszynk oraz mały sklepik. W Zawoju funkcjonowały także olejarnia, kuźnia i młyn. Wieś opustoszała 28 kwietnia 1947 r. - wysiedlono wtedy wszystkich 266 mieszkańców.

Nad wsią górowała cerkiew z z roku 1860. Świątynia została spalona przez Wojsko Polskie kilka miesięcy po zakończeniu akcji "Wisła". Drewniana, kryta blachą cerkiew stała w centralnej części wsi. Na przycerkiewnym cmentarzu znajdowały się głównie ziemne mogiły z drewnianymi krzyżami. Zachowało się niewiele - nagrobek rodziny Fedrików, najbogatszych gospodarzy we wsi oraz grób Pelagii Szczerby, która zginęła w 1947 roku, niosąc mężowi jedzenie na pole. Dziś o istnieniu w tym miejscu cerkwi przypominają symboliczne drzwi oraz krzyż. Po wsi zachowały się tylko zdziczałe drzewa owocowe.


Idąc do Sinych Wirów, spodziewałam się chyba większego "wow", biorąc pod uwagę, jak zachwalane jest to miejsce w internecie. Możliwe, że jednak nie potrafię docenić walorów przyrodniczych rezerwatu, gdy przyzwyczajona jestem do widokowych tras przez połoniny. Znacznie ciekawsza była dla mnie historia dawnej wsi Zawój, w której można było poczuć ducha dawnego życia tych ziem. Trasa, którą przeszliśmy, była dobrą odskocznią od górskich wędrówek w mniej pogodny dzień, ale gdybyśmy mieli zamienić Tarnicę czy Połoninę Wetlińską na Sine Wiry, to bylibyśmy rozczarowani. Warto mieć to miejsce na uwadze jako plan B na niepogodę. 

poniedziałek, 25 października 2021

Korona Gór Polski: Tarnica na małych nogach

Tarnica jest najwyższym szczytem polskich Bieszczadów (wznosi się na wysokość 1346 m n.p.m.) i zaliczana jest do Korony Gór Polski. U jej stóp kończy się Główny Szlak Beskidzki. Byliśmy na niej już raz, w 2017 roku, podczas pierwszego wspólnego wyjazdu w Bieszczady. Weszliśmy i teraz, cztery lata później, już jako małżeństwo i z dwuletnim dzieckiem. 

Zaczęliśmy w Wołosatem, w którym znajduje się spory parking, i które jest najprawdopodobniej najczęściej wybieranym punktem startowym na Tarnicę. Nie ma co się dziwić - niebieski szlak jest najkrótszą drogą na najwyższy szczyt polskich Bieszczadów, a dla koneserów dłuższych wędrówek czeka piękna, widokowa pętla przez Halicz i Rozsypaniec. My wybraliśmy opcję numer jeden - tę samą, co pięć lat wcześniej. 

Już na początku spotkało nas niemiłe rozczarowanie - otóż w kasie dowiedzieliśmy się, że pół godziny wcześniej ktoś ukradł pieczątkę. Nici z pobicia książeczek - na szczęście później udało nam się przybić pieczątki w pizzerii w Wołosatem oraz w Kremenarosie w Ustrzykach Górnych. A ja nie rozumiem i nigdy chyba nie zrozumiem co komuś po kradzieży pieczątki... Nastrój nieco poprawia widok na Tarnicę, którą z okolic punktu kasowego widać wyjątkowo dobrze. U jej stóp pasą się konie huculskie - coś przepięknego. 

Podejście niebieskim szlakiem jest dość żmudne i dobrze, że nie jest bardzo długie. Duża część drogi biegnie przez las - typowe bieszczadzkie podejście przed połoniną. Nam się wyjątkowo dłużyło - pierworodna co chwilę chciała iść sama, a właściwie zbierać kamyki, patyki i co tam jeszcze było po drodze :-) Tempo mieliśmy zabójczo wolne. 

Nieco ciekawiej zrobiło się ponad linią drzew - pojawiły się pierwsze widoki,  a chwilę później wyłoniła się Tarnica. Niech nikogo nie zwiedzie jej bliskość - z ławeczek ponad lasem jest jeszcze do pokonania 200 metrów przewyższenia. Podejście jest wyjątkowo męczące ze względu na schody o dziwnych proporcjach. Stopnie prowadzą do Przełęczy pod Tarnicą, a następnie na szczyt. Co ciekawe, nasza córka okazała się być chyba jedyną osobą na świecie, której te schody się spodobały i dreptała po nich zarówno w górę, jak i później w dół. Nasze tempo zwolniło jeszcze bardziej ;-) Widoki wynagrodziły nam trudy. 


Z Przełęczy pod Tarnicą już mamy ostatnią prostą... Niestety w dalszym ciągu po tych koszmarnych schodach. Na szczęście to już blisko i w końcu udaje nam się stanąć na szczycie. Z Tarnicy podziwiać można jedną z najładniejszych panoram w Bieszczadach. Widać Gładki Wierch, Krzemień, Halicz, Rozsypaniec, nieco dalej Rawki i Połoniny, na wyciągnięcie ręki są Bieszczady ukraińskie. Przy dobrej przejrzystości podobno nawet można dostrzec Tatry. 



Po nieco dłuższym odpoczynku i zdobieniu miliona zdjęć nadchodzi czas na powrót. Wracamy tym samym szlakiem, choć kusi nie Halicz i Rozsypaniec, ale to niestety dla nas nieosiągalne z dwuletnim "bombelkiem". Miło wspominam też powrót przez Gładki Wierch do Ustrzyk Górnych podczas naszej pierwszej wyprawy na Tarnicę - to bardzo widokowa trasa warta rozważenia. 

Już na samej końcówce, niedaleko punktu kasowego w Wołosatem, odbijamy na stary bojkowski cmentarz. Zachowało się na nim kilka grobów, natomiast cerkiew - podobnie jak cała wieś - została spalona w 1946 r. W centralnym punkcie postawiono wiatę - coś na kształt polowej kaplicy, a nagrobki - niegdyś zniszczone - zostały uporządkowane. To ciche, napawające spokojem miejsce, które przypomina o historii Wołosatego. Warto odwiedzić podczas wycieczki na Tarnicę. 


Udało nam się po raz drugi zdobyć Tarnicę. Wędrówki z małym dzieckiem są męczące i pozostawiają duży niedosyt, ale też dają satysfakcję, że udało się, mimo że nie było łatwo. A na Halicz i Rozsypaniec wierzę, że kiedyś w końcu przyjdzie czas. To był nasz siódmy szczyt w drugim okrążeniu Korony Gór Polski.