poniedziałek, 23 października 2017

Czeskie Karkonosze - bunkry w górach i przystanek na wysokości

Dotychczas Karkonosze kojarzyły mi się głównie ze Śnieżnymi Kotłami, Śnieżką czy Przełęczą Karkonoską. Po ostatnim wyjeździe do tej listy bez wątpienia dołączą atrakcje z czeskiej części gór - Wodospad Panczawy oraz... bunkry.



To był przepiękny słoneczny weekend tej jesieni. Wszystko zapowiadało wspaniałą pogodę aż do momentu dotarcia na na Halę Szrenicką. Tam czar prysł - okazało się, że grań Karkonoszy jest w chmurach, tworzących nieprzyjemną mgłę. Przyszło małe  rozczarowanie, ale nie był to powód, by rezygnować z chodzenia po górach - niezrażeni ruszyliśmy ze Szrenicy na czeską stronę do Voseckiej Boudy, a następnie do źródeł rzeki Łaby.


W miejscu, w którym wybija ta licząca ponad 1100 km rzeka, znajduje się niewielka studzienka oraz mozaika przedstawiająca herby czeskich miast. Oraz zapewne wspaniała panorama Karkonoszy, której nam nie było dane podziwiać.


Ze źródełka skierowaliśmy się ponownie w stronę grani i czerwonego szlaku, aby podziwiać mleczny krajobraz w rejonie Śnieżnych Kotłów i stacji przekaźnikowej. Gdy po paru godzinach spędzonych na wędrówce w fatalnej widoczności już straciliśmy nadzieję na widoki tego dnia, stało się coś niespodziewanego. Przed Wielkim Szyszakiem chmury się rozeszły, ukazując nam jedne z najpiękniejszych widoków, jakie kiedykolwiek widzieliśmy w górach.



Z żalem oddalając się od tego niespotykanego zjawiska, skierowaliśmy się na Czarną Przełęcz i ponownie weszliśmy na stronę czeską do Bradlerovy Boudy - naszej "noclegowni". W Czechach nie spotkamy takich typowych niskobudżetowych schronisk, jakie u nas prowadzi się pod szyldem PTTK. Są to raczej górskie hotele ze znacznie wyższymi cenami, możliwością wzięcia pełnego wyżywienia oraz oferujące różne dodatkowe atrakcje. U nas na przykład wieczorem odbywał się koncert.



Drugiego dnia przywitało nas bezchmurne niebo i niemal letnia pogoda. Wyruszyliśmy zielonym szlakiem do Labskiej Boudy - kolejnego górskiego hotelu, choć ten wyróżnia się na tle pozostałych architekturą i rozmachem. Obecny budynek powstał tutaj po tym, jak pożar strawił drewniane schronisko. W 1975 roku otwarto hotel, do którego wchodzi się od góry - recepcja oraz restauracja znajdują się na najwyższym piętrze, a pokoje dla gości - poniżej. Hotel działa do dziś, do najtańszych nie zależy, ale widoki z okna z pewnością są warte każdych pieniędzy.



Kierując się z Labskiej Boudy na południe czerwonym szlakiem dochodzimy do Wodospadu Panczawy o wysokości aż 148 metrów. Jest to najwyższy (nie licząc Alp) wodospad w Europie Środkowej. Jego dziwna nazwa pochodzi od zniekształconego niemieckiego słowa plantschen, które oznacza pluskać lub rozpryskiwać.


Jeszcze bardziej nietypowa atrakcja znajduje się kawałek dalej, w rejonie Vrbatowej Boudy aż po Kotelskie Sedlo. Są to "ropiky" - bunkry przeciwpiechotne. Umocnienia są częścią linii Odra-Karkonosze budowanej od połowy lat 30. XX wieku. Czechosłowacy spodziewali się ataku Niemców z Dolnego Śląska przez Karkonosze i podjęli się budowy linii obronnej. Inne duże zagęszczenie  konstrukcji tego typu znajduje się po wschodniej stronie Karkonoszy w rejonie Lucni Hory. Umocnienia nigdy nie zostały wykorzystane. Czechosłowacja poddała się Niemcom w 1938 roku bez walki.



Będąc przy Vrbatovej Boudzie, zwróciłam uwagę na jeszcze jedną ciekawostkę - przystanek autobusowy. To zaskakujące i nieco szokujące, że na wysokość 1314 m n.p.m. Czesi wjeżdżają autobusem. Dla porównania - jest to niemal ten sam poziom, co górna stacja kolejny na Szrenicę i ponad sto metrów wyżej niż schronisko na Hali Szrenickiej.


Nadszedł w końcu czas na powrót do domu. Ruszyliśmy w kierunku Szrenicy, podziwiając wspaniałe widoki z zielonego, żółtego, znów zielonego i ponownie żółtego szlaku. Pogoda była idealna - udało nam się nawet trochę za mocno opalić na czerwono, co jest rzadkością w połowie października.



Czy warto jechać w czeskie Karkonosze? Tak, zwłaszcza że są one bardzo łatwo dostępne od polskiej strony. Będąc w górach, w naturalnym środowisku, nie czuje się granic i barier. Wykorzystujmy to :-)



poniedziałek, 16 października 2017

Ludwikowice, Muzeum Molke i "Muchołapka" - tajemnice Gór Sowich

Przymierzając się do tego wpisu zastanawiałam się, czy da się o Ludwikowicach Kłodzkich pisać bez powtarzania teorii spiskowych. Wzbudzają one sporo kontrowersji i nie chciałabym opisywać historii, które być może nie mają nic wspólnego z faktami. Spróbuję zatem opowiedzieć, co w tym miasteczku widziałam i czy warto pójść moimi śladami. 


Ludwikowice Kłodzkie (d. Ludwigsdorf) leżą w Górach Sowich, które kojarzą się przede wszystkim z tajnym nazistowskim Projektem Riese. Do dziś nie mamy stuprocentowej pewności, w jakim celu powstały podziemne korytarze, gdyż większość dokumentacji została zniszczona lub wywieziona pod koniec wojny wgłąb Niemiec. Więcej na ten temat możecie przeczytać między innymi tutaj.

Podziemne miasto Osówka

Same Ludwikowice z pozoru niczym się nie wyróżniają i pewnie nigdy byśmy do nich się nie wybrali, gdyby nie Muzeum Molke powstałe na terenie dawnej kopalni i fabryki amunicji należącej do kombinatu DAG (więcej na jego temat pisałam po wizycie w Krzystkowicach). Aby do niego trafić, trzeba podjechać kawałek pod górkę ulicą Fabryczną, mijając imponujący most kolejowy linii Wałbrzych-Kłodzko. Kawałek dalej z prawej strony nie sposób nie zauważyć zrujnowanego budynku pokopalnianej elektrowni. Jeszcze chwila i jesteśmy w Molke.


No właśnie, kopalnia. Po polsku Wacław, z niemieckiego Wenceslaus Grube. Jeszcze w latach 20. XX wieku była to największa i najnowocześniejsza kopalnia węgla w rejonie Nowej Rudy. W 1930 roku w kopalni nastąpił wybuch, w wyniku którego zginęło 151 górników. Głośna katastrofa oraz pogłębiający się kryzys gospodarczy doprowadziły wkrótce kopalnię na skraj bankructwa i w 1931 r. zamknięto zakład. 2700 górników zostało bez pracy, co mocno podburzyło nastroje społeczne.

Zdjęcia z fotopolska.eu

Sytuację wykorzystał Adolf Hitler, obiecując ponowne otwarcie kopalni, jeśli NSDAP zwycięży w wyborach do Reichstagu. Po wygranych wyborach w 1933 roku obietnice spełniono i kopalnia wznowiła wydobycie, choć na znacznie mniejszą skalę (uzyskując raptem 10% wyników sprzed 1929 r.). W 1939 roku kopalnia ponownie została zamknięta, a pokłady węgla zatopiono. Podczas wojny obiekty pokopalniane wykorzystano na potrzeby zbrojeniowe III Rzeszy. W 1942 roku uruchomiona została fabryka amunicji, która wykorzystywała niewolniczą siłę roboczą z dwóch obozów pracy powstałych w Ludwikowicach.

Zdjęcia z fotopolska.eu

Po wojnie Polacy podejmowali się prób ponownego uruchomienia kopalni w latach 1941-1961 i rzeczywiście przez pewien czas wydobycie zostało wznowione. Przez pewien czas działał tu nawet 30 Wojskowy Batalion Górniczy, do którego wysyłano pracowników przymusowych. Ostatecznie eksploatacji zaniechano, gdy natrafiono na trudności geologiczne. Część budynków zaaranżowano na zakłady o innym charakterze, część wyburzono lub pozostawiono bez opieki.


Wracając do czasów współczesnych, przenosimy się Muzeum Molke zaaranżowanego na terenie po kopalni i fabryce amunicji. Na wejściu wita nas najsłynniejszy obiekt na tym terenie - tzw. "Muchołapka" uznawana przez jednych za podstawę chłodni kominowej, a przez innych np. za lądowisko statku kosmicznego, który mieli konstruować naziści. Ale miało być bez teorii spiskowych.


Na placu można zobaczyć niewielką wystawę pojazdów wojskowych i uzbrojenia, ale największą frajdę sprawia wejście do podziemi. W udostępnionych do zwiedzania korytarzach częściowo zachowano oryginalny surowy wystrój, a częściowo wykorzystano je na potrzeby wystawiennicze. Myślę, że określanie tego miejsca mianem muzeum jest trochę na wyrost - jest to niezwykle ciekawe miejsce o charakterze militarnym, ale mnożące się teorie o przeznaczeniu "Muchołapki" oraz o tym, co poza materiałami wybuchowymi mogło tutaj powstawać, sprawia, że można niebezpiecznie pogubić się w faktach.


Będąc w tym miejscu warto poświęcić chwilę na wejście w las i podążenie czarnym szlakiem po zboczach góry Włodyjki. Tak naprawdę to tutaj znajdziemy najbardziej tajemniczą część dawnej nazistowskiej fabryki - opuszczone budynki, bunkry, zamaskowane przejścia i zapewne dwa razy tyle pod ziemią. Ciekawie wyglądają zrujnowane budynki z lasem rosnącym na ich dachach - utwierdza nas to w przekonaniu, że miejsce to miało tajny charakter. 



Chodząc wśród tych tajemniczych obiektów można poczuć ten posępny i przytłaczający klimat Gór Sowich, które skrywają jeszcze zapewne wiele sekretów. Różne teorie mnożą się od Wałbrzycha i Złotego Pociągu do "Muchołapki" w Ludwikowicach i pewnie jeszcze dalej. Części z tych tajemnic pewnie nie odkryjemy już nigdy.

poniedziałek, 9 października 2017

Pałac w Kamieńcu Ząbkowickim - jak nie drzwiami, to oknem

W Kamieńcu Ząbkowickim zwiedzić można architektoniczną perełkę - pałac Marianny Orańskiej. Ta ogromna rezydencja była zaledwie "domkiem letniskowym" niderlandzkiej księżnej i wiąże się z nią wiele ciekawych opowieści.



Marianna była córką króla Niderlandów Wilhelma I i w 1830 r. została wydana za mąż za swojego kuzyna Albrechta Hohenzollerna - brata późniejszego cesarza Wilhelma I. Zaaranżowane małżeństwo nie było jednak szczęśliwe - małżonków poróżniła różnica temperamentów, poza tym Marianna znacznie przewyższała inteligencją swojego męża. Ten w dodatku nie był jej wierny, a małżonka, nie pozostając mu dłużna, wdała się w romans z masztalerzem Johannesem van Rossumem.

Marianna Orańska w 1846 r. (akwarela, J. P. Koelman)

Sytuacja wymknęła się spod kontroli, gdy Marianna zaszła z kochankiem w ciążę i urodziła syna. Małżeństwo zakończyło się głośnym rozwodem w 1849 r., a król Fryderyk Wilhelm IV, zakazał księżnej pobytu na terytorium Prus dłuższego niż jeden dzień. Na Mariannę nałożono karę infamii i zabroniono wstępu głównym wejściem do pałacu w Kamieńcu.

Co zrobiła Marianna? Obeszła narzucone zakazy, aby postawić na swoim. W nieodległej wsi Bílá Voda, położonej po austriackiej stronie granicy, kupiła sobie nowy pałac, dojeżdżała z niego do Kamieńca rano i wracała wieczorem. Zakaz wstępu rozwiązała, wchodząc na teren posiadłości przez okno. A ze swoim ukochanym Johannesem van Rossumem żyła szczęśliwie przez 30 lat aż do jego śmierci w 1873, nic sobie nie robiąc z afery, którą rozpętała na pruskim dworze.

Marianna wchodzi oknem do pałacu - zdjęcie z http://zabkowice.express-miejski.pl

Pałac w Kamieńcu Ząbkowickim warto odwiedzić nie tylko ze względu na niezwykle ciekawą historię jego właścicielki. Ta przepiękna posiadłość jest żywym przykładem dewastacji, jakich dopuszczono się po II wojnie światowej. Po 1945 wyposażenie pałacu zostało wywiezione bądź zniszczone, a w lutym 1946 cały kompleks spłonął, podpalony przez żołnierzy radzieckich. Ocalałe marmury z pałacu wywieziono do Warszawy i użyto przy budowie Sali Kongresowej. W latach 90. w jego wnętrzach kręcono serial dla młodzieży, po którym pozostały na ścianach malunki nie mające nic wspólnego z historią pałacu.


Po wojnie nie było pomysłu na to, co zrobić z tak ogromnym obiektem. Pałac ulegał licznym dewastacjom i nie otrzymywał należytej opieki konserwatorskiej. Obecnie podczas zwiedzania na piętrze można zobaczyć "oryginalny" powojenny wystrój - ściany ogołocone do żywej cegły. Ogromny szacunek dla gminy Kamieniec Ząbkowicki, która po odzyskaniu pałacu z rąk prywatnych w 2012 rozpoczęła intensywne prace nad uporządkowaniem terenu i obecnie powoli przywraca go do lepszego stanu. Pałac prawdopodobnie już nigdy nie odzyska dawnego blasku, więc niech będzie chociaż świadectwem na to, jak traktowano poniemieckie dobra po wojnie.