Jak ja lubię, kiedy całkiem niepozorne wycieczki zamieniają się w kopalnię ciekawostek! Tak było w jedną z zimowych sobót, kiedy postanowiłam wybrać się linią kolejową 309 do Lewina Kłodzkiego. Od dawna marzyłam o tym, aby przejechać przez imponujący wiadukt kolejowy, ale to był dopiero początek atrakcji. Podczas krótkiego spaceru odkryłam nietypowy dworzec w Lewinie Kłodzkim oraz stare, niemieckie napisy, poznałam smutną historię domu Violetty Villas, zdobyłam szczyt do Korony Sudetów Polskich oraz wdrapałam się na zamek rycerzy-rabusiów. Czytajcie dalej, wszystko Wam pokażę!
Linia 309 łączy Kłodzko i Kudowę-Zdrój i jest jedną z tych niezwykle malowniczych tras kolejowych na Dolnym Śląsku. Szczególnie ciekawy jest odcinek z Duszników-Zdroju do Lewina Kłodzkiego, kiedy to pociąg manewruje między zboczami gór, a prawdziwą wisienką na torcie jest przejazd przez wysoki na 27 metrów i długi na 120 metrów wiadukt. Linia nie jest zelektryfikowana i pokonuje się ją spalinowym szynobusem Kolei Dolnośląskich. Kiedyś jeździły tędy parowozy - to dopiero musiała być atrakcja!
Zaraz po wyjściu z pociągu wita nas stacja kolejowa nie z tej ziemi. Maleńki drewniany budynek dawno już przestał pełnić swoją funkcję, a obecnie w jej wnętrzach znajdują się mieszkania. Przedziwnie wygląda ta mała chatka zaraz przy torach, ale moją największą uwagę przykuwa ceglana wieża ciśnień tuż obok. Wprawne oko dostrzeże resztki niemieckiej nazwy miejscowości. Tu może pojawić się zagwozdka - Lewin Kłodzki zawsze był Lewinem - zarówno dla Niemców, jak i dla Czechów (Levín). Tutaj wyraźnie widzimy końcówkę -stadt. Prawdopodobnie było tam napisane Hummelstadt - tak właśnie w latach 1939-45, czyli w czasie II wojny światowej, nazywano miejscowość. Skąd nagle taka zmiana - nie wiem, ale sama jestem ciekawa.
Lewin Kłodzki może Wam się kojarzyć z barwną postacią Violetty Villas. Diwa urodziła się jako Czesława Cieślak w 1938 r. w Belgii, w rodzinie polskich emigrantów. W 1946 r., rodzina Cieślaków przyjechała do Polski na Ziemie Odzyskane i osiadła w Lewinie Kłodzkim. Wielka kariera sprawiła, że piosenkarka zwiedziła niemal cały świat i przez pewien czas mieszkała nawet w USA. W latach 80. wróciła do rodzinnego Lewina i zamieszkała w domu po rodzicach. Została tam już do końca swych dni, prowadząc przydomowe schronisko dla zwierząt (w cieniu kontrowersji - niestety nie radziła sobie z opieką nad sforą psów i kotów).
Coraz gorszy stan zdrowia, zamiłowanie do alkoholu i destrukcyjny wpływ "opiekunki" sprawiły, że dom Villas zaczął obracać się w ruinę. Diwa zmarła w skandalicznych warunkach w swoim domu 5 grudnia 2011 r. Przed śmiercią zapisała cały swój majątek opiekunce. Przez wiele lat toczyło się postępowanie sądowe, w wyniku którego synowi piosenkarki udało się unieważnić testament. Sporo czasu minęło, zanim odzyskał dom z rąk "opiekunki". Dziś mówi się o planach utworzenia w budynku muzeum albo szkoły muzycznej. Niestety brak pieniędzy uniemożliwia podjęcie jakichkolwiek działań. A dom - cóż, stoi jak stał i przypomina przechodniom o tragicznej historii jednej z najbarwniejszych postaci polskiej kultury.
Minąwszy Lewin Kłodzki, skierowaliśmy się niebieskim szlakiem na Przełęcz Lewińską. Po krótkim podejściu znaleźliśmy się na czerwonej trasie - Głównym Szlaku Sudeckim. Ten kolor towarzyszył nam już do końca naszej wędrówki, czyli do Duszników-Zdroju. Zaczęliśmy mozolną wspinaczkę na grań Grodczyna (Grodźca), a podejścia nie ułatwiał mokry, topniejący śnieg. Niedogodności trochę wynagrodziły nam widoki, a zwłaszcza ten w stronę Karkonoszy i Śnieżki. Tylko ta warstwa smogu nad Kotliną Jeleniogórską psuła efekt...
Grodczyn jest najwyższym wzniesieniem Wzgórz Lewińskich i zalicza się do Korony Sudetów Polskich. Choć szczyt mierzy zaledwie 803 m n.p.m., to muszę przyznać, że od strony Duszników podejście/zejście jest dość ostre. Można się na nim "przejechać" zwłaszcza, gdy jest ślisko. Sam szczyt jest zalesiony i może rozczarować miłośników rozległych widoków. Zobaczymy tu jedynie maszt przekaźnika telewizyjnego i ledwo widoczną tabliczkę z nazwą szczytu. Warto zrobić sobie z nią zdjęcie, bo po drodze nie dostanie się nigdzie pieczątki.
Po zejściu z grzbietu wyszliśmy na rozległą polanę z pięknym widokiem. Kiedyś mieściła się tutaj kolonia zamieszkiwana przez ubogich rolników. Sporo mieszkańców pracowało w pobliskim kamieniołomie i wapienniku. Dziś zostały tu już tylko dwa gospodarstwa. Na horyzoncie pokazało się też kolejne ciekawe miejsce - wybitne wzgórze Gomola z ruinami zamku. Zostawiliśmy piękne panoramy za sobą i ruszyliśmy czym prędzej do warowni.
Na szczycie mierzącej 733 metry n.p.m. góry Gomola znajdują się ruiny zamku Homole. Te nazwy wymyślono chyba specjalnie, żeby się ładnie komponowały. Choć trudno dziś to sobie wyobrazić, już w pierwszych wiekach naszej ery był to teren strategiczny. Przez pobliską przełęcz Polskie Wrota biegł szlak bursztynowy, a w średniowieczu - ważna droga handlowa. Kwestią czasu było powstanie grodu, a następnie zamku strzegącego traktu. Przez większość swej historii zamek był pod władaniem Czechów, aż w XV wieku odkupił go niejaki Hildebrand von Kauffung z Łużyc, tym samy modłączając się od korony czeskiej. Zamek stał się nawet stolicą niewielkiego państewka homolskiego. Potomkowie von Kauffunga stali się rycerzami-rabusiami i wkrótce ich działalność przestała być tolerowana. W 1534 r. wojska cesarskie zdobyły i skonfiskowały zamek, a jego ostatniego właściciela stracono. Homole już nigdy nie podniosły się z ruiny.
Z zamku czekała nas już tylko ostatnia prosta do Duszników-Zdroju. Szło się głównie przez las i niestety dość mokry i śliski śnieg. Do Wrocławia wróciliśmy - a jakże - pociągiem, korzystając ze świetnie skomunikowanego połączenia Kolei Dolnośląskich z przesiadką na dworcu Kłodzko Główne. Była to bardzo przyjemna wycieczka. Choć początkowo w planach była głównie przejażdżka pociągiem, to okazało się, że po drodze można zobaczyć kilka bardzo ciekawych miejsc. Dzielę się nimi, bo z całą pewnością nie jest to popularna trasa.
Zaraz po wyjściu z pociągu wita nas stacja kolejowa nie z tej ziemi. Maleńki drewniany budynek dawno już przestał pełnić swoją funkcję, a obecnie w jej wnętrzach znajdują się mieszkania. Przedziwnie wygląda ta mała chatka zaraz przy torach, ale moją największą uwagę przykuwa ceglana wieża ciśnień tuż obok. Wprawne oko dostrzeże resztki niemieckiej nazwy miejscowości. Tu może pojawić się zagwozdka - Lewin Kłodzki zawsze był Lewinem - zarówno dla Niemców, jak i dla Czechów (Levín). Tutaj wyraźnie widzimy końcówkę -stadt. Prawdopodobnie było tam napisane Hummelstadt - tak właśnie w latach 1939-45, czyli w czasie II wojny światowej, nazywano miejscowość. Skąd nagle taka zmiana - nie wiem, ale sama jestem ciekawa.
Lewin Kłodzki może Wam się kojarzyć z barwną postacią Violetty Villas. Diwa urodziła się jako Czesława Cieślak w 1938 r. w Belgii, w rodzinie polskich emigrantów. W 1946 r., rodzina Cieślaków przyjechała do Polski na Ziemie Odzyskane i osiadła w Lewinie Kłodzkim. Wielka kariera sprawiła, że piosenkarka zwiedziła niemal cały świat i przez pewien czas mieszkała nawet w USA. W latach 80. wróciła do rodzinnego Lewina i zamieszkała w domu po rodzicach. Została tam już do końca swych dni, prowadząc przydomowe schronisko dla zwierząt (w cieniu kontrowersji - niestety nie radziła sobie z opieką nad sforą psów i kotów).
Coraz gorszy stan zdrowia, zamiłowanie do alkoholu i destrukcyjny wpływ "opiekunki" sprawiły, że dom Villas zaczął obracać się w ruinę. Diwa zmarła w skandalicznych warunkach w swoim domu 5 grudnia 2011 r. Przed śmiercią zapisała cały swój majątek opiekunce. Przez wiele lat toczyło się postępowanie sądowe, w wyniku którego synowi piosenkarki udało się unieważnić testament. Sporo czasu minęło, zanim odzyskał dom z rąk "opiekunki". Dziś mówi się o planach utworzenia w budynku muzeum albo szkoły muzycznej. Niestety brak pieniędzy uniemożliwia podjęcie jakichkolwiek działań. A dom - cóż, stoi jak stał i przypomina przechodniom o tragicznej historii jednej z najbarwniejszych postaci polskiej kultury.
Minąwszy Lewin Kłodzki, skierowaliśmy się niebieskim szlakiem na Przełęcz Lewińską. Po krótkim podejściu znaleźliśmy się na czerwonej trasie - Głównym Szlaku Sudeckim. Ten kolor towarzyszył nam już do końca naszej wędrówki, czyli do Duszników-Zdroju. Zaczęliśmy mozolną wspinaczkę na grań Grodczyna (Grodźca), a podejścia nie ułatwiał mokry, topniejący śnieg. Niedogodności trochę wynagrodziły nam widoki, a zwłaszcza ten w stronę Karkonoszy i Śnieżki. Tylko ta warstwa smogu nad Kotliną Jeleniogórską psuła efekt...
Grodczyn jest najwyższym wzniesieniem Wzgórz Lewińskich i zalicza się do Korony Sudetów Polskich. Choć szczyt mierzy zaledwie 803 m n.p.m., to muszę przyznać, że od strony Duszników podejście/zejście jest dość ostre. Można się na nim "przejechać" zwłaszcza, gdy jest ślisko. Sam szczyt jest zalesiony i może rozczarować miłośników rozległych widoków. Zobaczymy tu jedynie maszt przekaźnika telewizyjnego i ledwo widoczną tabliczkę z nazwą szczytu. Warto zrobić sobie z nią zdjęcie, bo po drodze nie dostanie się nigdzie pieczątki.
Po zejściu z grzbietu wyszliśmy na rozległą polanę z pięknym widokiem. Kiedyś mieściła się tutaj kolonia zamieszkiwana przez ubogich rolników. Sporo mieszkańców pracowało w pobliskim kamieniołomie i wapienniku. Dziś zostały tu już tylko dwa gospodarstwa. Na horyzoncie pokazało się też kolejne ciekawe miejsce - wybitne wzgórze Gomola z ruinami zamku. Zostawiliśmy piękne panoramy za sobą i ruszyliśmy czym prędzej do warowni.
Na szczycie mierzącej 733 metry n.p.m. góry Gomola znajdują się ruiny zamku Homole. Te nazwy wymyślono chyba specjalnie, żeby się ładnie komponowały. Choć trudno dziś to sobie wyobrazić, już w pierwszych wiekach naszej ery był to teren strategiczny. Przez pobliską przełęcz Polskie Wrota biegł szlak bursztynowy, a w średniowieczu - ważna droga handlowa. Kwestią czasu było powstanie grodu, a następnie zamku strzegącego traktu. Przez większość swej historii zamek był pod władaniem Czechów, aż w XV wieku odkupił go niejaki Hildebrand von Kauffung z Łużyc, tym samy modłączając się od korony czeskiej. Zamek stał się nawet stolicą niewielkiego państewka homolskiego. Potomkowie von Kauffunga stali się rycerzami-rabusiami i wkrótce ich działalność przestała być tolerowana. W 1534 r. wojska cesarskie zdobyły i skonfiskowały zamek, a jego ostatniego właściciela stracono. Homole już nigdy nie podniosły się z ruiny.
Z zamku czekała nas już tylko ostatnia prosta do Duszników-Zdroju. Szło się głównie przez las i niestety dość mokry i śliski śnieg. Do Wrocławia wróciliśmy - a jakże - pociągiem, korzystając ze świetnie skomunikowanego połączenia Kolei Dolnośląskich z przesiadką na dworcu Kłodzko Główne. Była to bardzo przyjemna wycieczka. Choć początkowo w planach była głównie przejażdżka pociągiem, to okazało się, że po drodze można zobaczyć kilka bardzo ciekawych miejsc. Dzielę się nimi, bo z całą pewnością nie jest to popularna trasa.