Czyżby po Koronie Gór Polski przyszedł czas na Koronę Gór Słowacji? Tak wyszło, że jeden szczyt już zdobyliśmy - Veľký Kriváň w Małej Fatrze. Choć on jest najwyższy, to tego pięknego, jesiennego dnia był zaledwie pierwszym przystankiem na długiej, emocjonującej i niezwykle widokowej trasie. Już teraz nie mam wątpliwości, że Mała Fatra jest jednym z najpiękniejszych pasm górskich Słowacji.
Słoneczny październikowy dzień stworzył wręcz wymarzone warunki do wędrówki. Vrátna jest doliną oraz ośrodkiem narciarskim położonym w samym sercu Małej Fatry. Zostawiliśmy auto na jednym z kilku bezpłatnych (!) parkingów i skierowaliśmy się do gondoli. Alternatywą jest dwugodzinne podejście zielonym szlakiem biegnącym pod samym wyciągiem. Choć zwykle jestem zwolenniczką wędrówek na własnych nogach, to biorąc pod uwagę uciążliwość i małą atrakcyjność trasy, w tym miejscu zdecydowanie polecam wjazd kolejką. A jeśli jesteście - tak jak my - z małym dzieckiem, to nawet nie ma co się zastanawiać, zwłaszcza że "bąbelki" podróżują za darmo.
Wiele osób ogranicza się do samego wyjechania wyciągiem do górnej stacji i, przyznam szczerze, wcale im się nie dziwię - już z tego miejsca widoki są obłędne. My mieliśmy jednak w planach dalszą wędrówkę, więc skierowaliśmy się na mierzący 1709 m n.p.m. Veľký Kriváň. Podejście czerwonym szlakiem nie powinno przysporzyć nikomu większych trudności, chociaż trzeba pokonać ponad 200 metrów przewyższenia. Ze szlaku oraz ze szczytu przy dobrej pogodzie fantastycznie prezentuje się Mała Fatra (m.in. Mały Krywań, Mały i Wielki Rozsutec, Chleb), jak i bardziej odległe pasma: Babia Góra i Pilsko, Wielki Chocz oraz szczyty Tatr Zachodnich i Wysokich, Wielka Fatra i Tatry Niskie, a nawet Wielka Racza.
Młoda miała gorszy dzień i już wtedy widziałam, że nie damy rady razem przejść całej trasy. Zdecydowaliśmy się więc rozdzielić i Natalia z tatą udali się na dół, a ja wyruszyłam sama przez niezwykle widokową trasę przez Chleb (1646 m n.p.m.), Steny (1535 m n.p.m.), Poludňový grúň (1450 m n.p.m.) i Stoh (1607 m n.p.m.). Była to ciekawa wędrówka z całkiem sporymi przewyższeniami, nieraz skrajem urwiska (jak w Karkonoszach) albo gołym grzbietem porośniętym trawami (niczym Bieszczady). Z każdym krokiem zbliżałam się do Wielkiego Rozsutca, którego skaliste zbocza kontrastowały ze znacznie łagodniejszym otoczeniem. W pewnym momencie moim oczom ukazała się Nova Dolina i Boboty, po czym zaczęłam mocno wytracać wysokość.
Przyznam, że po dojściu na Stohove sedlo (1230 m n.p.m.) miałam kryzys. Zastanawiałam się, czy nie skierować się od razu do Przełęczy Medziholie i zielonym szlakiem w dół, bo bardzo, ale to bardzo nie chciało mi się pokonywać 400 metrów przewyższenia, jakie dzieliły mnie od góry Stoh. Mimo wszystko skuszona widokami zebrałam się w sobie i rozpoczęłam mozolną dreptaninę w górę. Było to zadanie o tyle trudne, że szlak był potwornie błotnisty i śliski. Niestety późniejsze zejście wyglądało podobnie, więc na Stoh poświęciłam dużo więcej czasu niż zakładała czasówka, ale i tak było warto. Widoki, zwłaszcza ten w kierunku Wielkiego Rozsutca, nie miały sobie równych.
Ostatnim etapem wędrówki było przejście zielonego szlaku z Sedla Medziholie do osady Štefanová. Tutaj już na szczęście obyło się bez trudności - szlak wiódł w dół przez las, a pokonanie tego fragmentu zajęło mi około 50 minut. Pod koniec zastał mnie zmrok i całe szczęście, że z uporem maniaka zawsze biorę w góry czołówkę - tym razem spisała się na medal. Na dole już czekali na mnie Natalia i Dawid, więc ostatnie, co nam zostało tego dnia do zrobienia, to zamówienie wyprażanego sera z frytkami w najbliższej otwartej gospodzie. Był pyszny - równie pyszny, jak delektowanie się Małą Fatrą przez cały dzień. To była wspaniała wycieczka w malowniczej, jesiennej aurze.