niedziela, 31 grudnia 2023

Szyndzielnia i Klimczok zimą. Pogodowy zawrót głowy

Zimowe wyjścia w góry mają swoje uroki - świeży śnieg skrzypi pod butami; mróz lekko szczypie w policzki; widoczność jest dużo lepsza niż latem. Chyba że traficie na takie warunki, jak my. Wtedy o widokach przez większość czasu możecie zapomnieć; na przemian przecieracie szlak albo schodzicie w roztopach; a wiatr urywa głowy. W takich warunkach dla koneserów weszliśmy na Szyndzielnię i Klimczok, a latem banalna trasa okazała się małym wyzwaniem. Czy nam się podobało? Oczywiście!

Wycieczkę zaczęliśmy w Bielsku-Białej pod Dębowcem; w rejonie ulicy Armii Krajowej Znajduje się kilka parkingów, a naprzeciwko campingu można nawet zaparkować za darmo. Rozdzieliliśmy się - ja postanowiłam wejść na Szyndzielnię pieszo, a Natalia z tatą wjechali kolejką gondolową. Spotkaliśmy się na górze. Zaczęłam od podejścia czerwonym szlakiem na Dębowiec (686 m n.p.m.), na zboczach którego znajduje się wyciąg narciarski oraz niewielkie schronisko. To także miejsce pierwszych widoków na trasie.


Następnie weszłam na szlak zielony, którym rozpoczęłam długie i żmudne podejście na Szyndzielnię (1028 m n.p.m.). W przeciwieństwie do biegnącego niemal równolegle szlaku czerwonego, zielony jest nieco węższy, bardziej "dziki" i mniej uczęszczany. Ma też nieco bardziej strome podejścia. Im wyżej, tym robiło się bardziej zimowo; w dodatku trafiłam na załamanie pogody, padający śnieg i słabszą widoczność - ot, uroki zimy.


Z Natalią i Dawidem spotkaliśmy się przy górnej stacji wyciągu na Szyndzielnię i razem podeszliśmy do schroniska, w którym nocowaliśmy. Ze schroniska postanowiliśmy się wybrać na Klimczok. Latem jest to przyjemna trasa spacerowa; zimą w śniegu i przy silnym wietrze zrobiło się nieco bardziej ekstremalnie ;-) Ze względu na warunki odpuściliśmy sobie szczyt Klimczoka (1117 m n.p.m.) i poszliśmy prosto do schroniska. Na Siodle pod Klimczokiem nieźle nas przewiało, a warunki były dość trudne. Na szczęście znamy te tereny, jak własną kieszeń i trafiliśmy do schroniska, aby się posilić i wysuszyć ubrania. Na Szyndzielnię wróciliśmy tą samą trasą.


Kolejnego dnia wreszcie się rozpogodziło i zobaczyliśmy w końcu jakieś widoki. Niestety tego dnia musieliśmy już wracać do domu. Postanowiliśmy w trójkę zejść szlakiem czerwonym do Bielska. Trasa była szeroka i dość komfortowa, pomijając oblodzenia, na które idealnie przydały się raczki. Z pewnością nie jest to najciekawszy szlak w Beskidach, ale jako dojściówka sprawdza się idealnie. Ponownie przeszliśmy przez Dębowiec, a stamtąd prosto do auta. To był bardzo udany zimowy wypad w góry.




czwartek, 14 grudnia 2023

Opuszczony pałac pełen niespodzianek

Z pozoru nic nowego - pałac jednej z najbardziej znanych rodzin śląskiej szlachty, na wejściu lokalny żul-przewodnik, który bardzo chętnie oprowadzi (sorry, ale nie), dziura w płocie i hyc do środka. Pałac był potężny, trzy skrzydła, cztery kondygnacje - całość połączona ogromnym strychem, po którym można sobie pochodzić. Zrujnowana oranżeria, w której mogłabym robić zdjęcia cały dzień. Dwie obłędne klatki schodowe, pokoje w układzie amfilady z przesuwnymi drzwiami z prawdopodobnie początku XX wieku. I ta kuchnia...

Górny i Dolny Śląsk obsiany jest pięknymi pałacami i zamkami tak licznie, że po pewnym czasie przestają one robić aż takie wrażenie. Podobnie było w tym wypadku - jechaliśmy sobie nieśpiesznie autem, podziwiając rozległe pola, senne wioski i od czasu do czasu zauważając ślady świetności dawnych folwarków i rezydencji. W jednej z takich miejscowości zatrzymaliśmy się pod kościołem (standard), co nie uszło uwadze grupie lokalsów, raczących się trunkami o cenie odwrotnie proporcjonalnej do ich mocy. 

Ledwie zgasiliśmy silnik, a jeden z nich ruszył w kierunku nowoprzybyłych "kierowników złotych". Znając ten typ, czym prędzej umknęliśmy w stronę pałacu, ale mężczyzna był nieugięty. Z pewnością nie przyjeżdża tu zbyt wiele osób, bo był bardzo zdeterminowany, aby nas oprowadzić po pałacu. Dopiero na tekst, że nie mamy pieniędzy, spuścił z tonu i wrócił do swoich towarzyszy, a my mogliśmy poszukać wejścia do potężnego pałacu. Z zewnątrz wyglądał niepozornie. Wiele tu takich w okolicy.

Pierwsze pokoje - nuda. Ściany pomalowane do połowy farbą olejną, a wyżej z równo odbitym szablonem malarskim. Długi korytarz. Pierwsza klatka schodowa wzbudziła moje zainteresowanie. Skręcone, drewniane schody pomalowane, rzecz jasna, niezbyt gustowną farbą olejną. W korytarzu piękne błękitne kafle prawdopodobnie z początku XX wieku z żałośnie kontrastującą żółtą farbą datowaną na PRL. Gdy weszliśmy na górę, dotarliśmy do kolejnej klatki schodowej, która zaprowadziła nas na strych.


Tutaj dopiero dotarło do nas, jak potężny jest ten budynek. Strych ciągnie się potężnymi przestrzeniami przez trzy skrzydła. W jednej części nawet wydzielono pokój, być może mieszkalny. Od pana lokalsa dowiedzieliśmy się wcześniej, że kiedyś pałac był przerobiony na mieszkania. Dziś niestety to widać po wystroju wnętrz. W jednym miejscu dach zaczął walić się do środka - to niestety nie wróży nic dobrego.


Trafiliśmy na kolejną klatkę schodową i zeszliśmy nią w dół. Kawałek korytarzem i stanęliśmy, jak wryci. Tak, to musiało być główne, reprezentacyjne wejście. O dziwo, zachowało się w niezłym, jak na opuszczony pałac, stanie. Sztukaterie, plafon sufitowy, drewniane tralki. Na parterze ocalały boazerie, potężne dwuskrzydłowe drzwi, gniazdka elektryczne (!) oraz kominek! To tu znajdowała się największa, balowa (?) sala, lecz prawdziwym hitem były stuletnie drewniane drzwi przesuwne!!! 



Z parteru przeszliśmy do oranżerii, która niestety już dawno zapomniała, jak to jest mieć szyby, a jedynymi roślinami, jakie obecnie zna, są chwasty i samosiejki. Jednak ta zieleń kontrastująca z rdzą miała w sobie wiele uroku. Popołudniowe, letnie światło tylko potęgowało jej nastrój.



Ostatnim pomieszczeniem, jakie odwiedziliśmy w tej części pałacu, była część kuchenna. Zachowało się z niej trochę wyposażenia. Największe wrażenie zrobił na nas potężny piec, który prawdopodobnie powstał podczas przebudowy na początku XX wieku. Zachowały się równie drewniane regały, podłoga, a nawet specjalne okienko, do podawania potraw do jadalni. Cóż, nie była to kawalerka z aneksem kuchennym.


Potężny pałac od lat niszczeje i nic nie wskazuje, aby miał doczekać się renowacji. Celowo nie podaję lokalizacji, bo wnętrze znajduje się w stosunkowo dobrym stanie i nie chciałabym, aby wypatroszono je tak, jak w Bełczu Wielkim. Uwielbiam takie pałace - niespodzianki. Nigdy do końca nie wiadomo, co w sobie skrywają. 

Młyn "Amerykan" w Pisarzowicach. Industrialny pałac na Śląsku

Nietypowa nazwa tego miejsca to nie przypadek - kompleks młyński w Pisarzowicach w województwie opolskim został zbudowany na wzór młynów amerykańskich (niem. Die Schreibersdorfer Mühle "Amerikon"). Skąd tak nietypowa inspiracja w samym sercu Śląska? 

Kompleks młyński znajduje się nieopodal Krapkowic i położony jest wśród pól. Już sam dojazd do terenową drogą może być nie lada atrakcją. Dotrzemy do niego albo od strony Komorników, pokonując mostek na Osobłodze - dopływie Odry, albo z Pisarzowic przez leśny dukt. Gdy naszym oczom ukażą się potężne budynki obrośnięte bluszczem - jesteśmy na miejscu.

W pierwszym momencie możemy ulec wrażeniu, że stoimy przez okazałym pałacem. Wszystko przez to, że kompleks budynków został wzniesiony w stylu wczesnego renesansu florenckiego. Zastosowany styl arkadowy sprawia, że jest to unikat w skali regionu. Na kompleks składają się młyn, spichlerz oraz budynek mieszkalny z piekarnią i oborą. Młyn na co dzień korzystał z naturalnego zasilania przez pobliską rzekę, ale był również wyposażony w napęd maszyny parowej. Budynek mieszkalny zasiedlali pracownicy młyna. 


W XIX stuleciu właścicielem Pisarzowic był hrabia Eduard Georg Maria von Oppersdorff (1800-1889). Edi, bo tak go  nazywano, był zapalonym podróżnikiem i podczas jednej ze swoich wypraw odwiedził Stany Zjednoczone. Tam zafascynowała go technologia w pełni zautomatyzowanych młynów, którą postanowił zastosować na Śląsku. Prawdopodobnie między 1845 a 1860 rokiem przebudował istniejący wcześniej młyn, który od tego czasu nazywany był "Amerykanem". Był to najnowocześniejszy zakład tego typu w okolicy. Obecnie kompleks znajduje się w ruinie, w którą popadł w okresie PRL. 

Amerykańska technologia połączona z włoską architekturą daje połączenie niespotykane na śląskiej wsi. To nie jedyny akcent młyński w okolicy. W pobliskich Łowkowicach możecie odpocząć w kawiarni znajdującej się w odrestaurowanym młynie holenderskim z 1868 r. Jak Wam się podobają takie atrakcje?