czwartek, 28 kwietnia 2016

Księżniczka w traperach

Spaliście kiedyś w prywatnym apartamencie w tatrzańskim schronisku? Ja spałam, bo wybrałam się w Tatry w okresie, który okazał się być kwintesencją gór poza sezonem. Przeszłam prawie 70 kilometrów, pokonując trasę ze skrajnego wschodniego schroniska do skrajnego zachodniego w Tatrach Polskich. Przerobiłam pogodę jesieni, zimy, wiosny i lata. Wszystkie te atrakcje w niecałe pięć dni. Gotowi na przygodę?

Miewam czasem coś takiego, jak "zew gór". Gdy poziom stężenia miasta w mojej krwi osiąga tak wysoki poziom, że muszę rzucić wszystko i wyjechać w przysłowiowe Bieszczady. Stresy ostatnich tygodni pobudziły mój górski instynkt i zdecydowałam, że pakuję plecak na nieokreśloną ilość dni, aby w poniedziałek wyruszyć w Tatry - na luzie, bez planu, sformatować mózg i wgrać system po powrocie. Dawno nie miałam takiego komfortu, że nic mnie nie goniło - żaden urlop, obowiązki, po prostu nic.

Moja podróż pod górkę rozpoczęła się jeszcze zanim w góry trafiłam. Chyba za mocno dałam się ponieść temu luzowi, bo wcale się rano nie spieszyłam z pakowaniem. Dość powiedzieć, że z domu wyszłam o 13:00 i transport z korkami oraz przesiadkami doprowadził mnie do Zakopanego dopiero na 18:00. Jak myślicie, ile autobusów jeździ o tej porze na Palenicę Białczańską? No coś przecież jechać musi, prawda? Odpowiedź brzmi: zero. Niby planu nie miałam, ale jednak kusiło mnie to przejście ze wschodu na zachód. Złapać stopa o tej porze na Palenicę też ciężko, zwłaszcza w ulewnym deszczu, więc uzbrojona w cały mój urok osobisty bezradnego dziewczątka udałam się na negocjacje do taksówkarzy. Tak, pojechałam w Tatry taksówką, taka ze mnie księżniczka.

Godzina 19:00 - czyż to nie idealna pora na rozpoczęcie wędrówki? Droga na Morskie Oko zupełnie pusta, ani żywej duszy, żadnego fasiągu. Cisza, spokój i nawet deszcz przestał padać, ustępując pięknemu zachodowi słońca. Do schroniska w Roztoce dotarłam o zmroku, aby dowiedzieć się, że stanowię 1/2 gości w tymże przybytku. Nie wiecie, czym jest samotność, jeśli nie spaliście sami w pokoju wieloosobowym.

Wtorkowy poranek przywitał mnie przyjemną wiosenną pogodą. Załadowałam "garba" na plecy i wyruszyłam na trasę, którą zawsze omijałam, bo w sumie nie było po co nią iść. Miesiąc wcześniej, schodząc Upłazem do Kuźnic, zauważyłam w oddali łąkę z drewnianymi domkami - Polanę Kopieniec. Zainspirowało mnie to do odkrycia zupełnie nieznanej mi części Tatr, która swoją topografią bardziej przypomina Beskidy. Nie ma dużych przewyższeń, teren jest mało skalisty, a idzie się głównie przez las. W takich okolicznościach przeszłam przez Rówień Waksmundzką i Psią Trawkę do wspomnianej Polany Kopieniec, następnie przez Polanę Olczyską i Nosalową Przełęcz doszłam do Kuźnic. W Kuźnicach to już byłam "w domu"; nieco ponad godzina i dotarłam do mojego ulubionego tatrzańskiego schroniska, czyli do Kondratowej. 18 kilometrów - nieźle jak na pierwszy dzień i plecak, który wbija w ziemię. "W nagrodę" znów dostałam prywatny pokój - to nie lada wyczyn, jak na schronisko, w którym są trzy pokoje i 20 miejsc noclegowych. Nie wiem, czy ja jakoś dziwnie wyglądam, ludzi odstraszam...?

Odgoniłam deszcz                                                   Polana Kopieniec

 
Polana Olczyska                                        Podejście na Nosalową Przełęcz


Kto mnie zna, ten słyszał zapewne o mojej klątwie Czerwonych Wierchów. Byłam na Rysach, przeszłam Orlą Perć, zdobyłam Świnicę, Zawrat, Kościelec, Szpiglasowy Wierch, przeszłam zimą większość szczytów w Tatrach Zachodnich, a do Czerwonych Wierchów przymierzałam się chyba z 10 razy i zawsze coś nie wychodziło. A to widoczność na pięć metrów, a to burza, innym razem halny, spodziewać się można było już chyba tylko czterech jeźdźców Apokalipsy. "Każdy ma swój Mount Everest" - usłyszałam kiedyś w schronisku. Moim okazały się być Czerwone Wierchy.

Nawet nie byłam zaskoczona, kiedy w środę rano obudziłam się i za oknem zobaczyłam padający śnieg. Za każdym razem, kiedy wybieram się na Czerwone Wierchy wyglądają one mniej więcej tak:


O nie, drogie Czerwone. Tym razem obudziłyście we mnie wszystko, co najgorsze. Postanowiłam założyć obóz na Kondratowej i zostać tam tak długo, aż nie będę mieć okna pogodowego do ataku na szczyt. Choćbym miała żywić się porostami i polować na świstaki.

Pogoda nie pozwalała na wyjście nigdzie wyżej, więc postanowiłam wybrać się na spacer - tak dosłownie powiedziałam w schronisku. "Zaraz wracam". Wróciłam osiem godzin i 18 kilometrów później.

Podobnie jak poprzedniego dnia wybrałam trasę, która normalnie wydałaby mi się zbyt mało "tatrzańska": ścieżką nad Reglami doszłam na Sarnią Skałę, która, jak nazwa wskazuje, jest okazałą skałą, na którą nawet trochę trzeba się wspiąć. Roztacza się z niej ładny widok na Giewont, a przynajmniej tak sobie wyobrażam, bo widoczność tego dnia była świetna, ale tylko jak ktoś chciał pooglądać z bliska płatki śniegu. Z Sarniej Skały zeszłam do Doliny Strążyskiej, zobaczyłam wodospad Siklawicę (nie mylić z Siklawą), wycieczkę szkolną i ruszyłam w dół z planem zahaczenia o miasto i zakupu pieczywa. Przeszłam drogą pod Reglami, chleba nie kupiłam i rozpoczęłam monotonne wtaczanie się z powrotem do Kondratowej przez Kuźnice. Nigdy mi nie ufajcie, kiedy mówię, że to będzie tylko spacer.

Giewont razy dwa: widok z Sarniej Skały i z Polany Strążyskiej

Moje groźby kierowane pod adresem pogody najwyraźniej odniosły zamierzony skutek, bo w czwartek rano obudziło mnie słońce. Muszę przyznać, że warto się było tyle przymierzać do Czerwonych Wierchów - dzień był słoneczny, bezwietrzny, a po południu chodziłam w krótkich spodenkach - zima przemieniła się w lato. Poprzedniego dnia trochę zasypało szlak i miejscami trzeba było przecierać drogę, ale na szczęście nie było już typowo zimowych warunków. W końcu przeszłam Kondradzką Kopę, Małołączniak, Krzesanicę i Ciemniak. 

 
Podejście na Kondradzką Kopę oraz zima na szczycie

Rzadko pozwalam sobie robić zdjęcia, a jak już się zgodzę, to tylko przy takich widokach

Krzesanica 2122 m n.p.m. - najwyższy z Czerwonych Wierchów


Czasami trzeba było przecierać szlak

Krzesanica

Ciemniak i zejście do Chudej Przełączki


Z Ciemniaka zeszłyśmy (o właśnie, nie wspomniałam, że tego dnia miałam towarzyszkę podróży, Martę, poznaną poprzedniego dnia w schronisku) czerwonym szlakiem do Doliny Kościeliskiej. Schronisko na Hali Ornak słynie z najlepszej szarlotki w Tatrach i konkurować z nią może chyba tylko "Deser Chochołowski" ze schroniska w sąsiedniej dolinie... 

 
Tak Tatry wyznały mi miłość, a ja ją odwzajemniam - kocham również tatrzańskie kulinaria

Po tym intensywnym dniu zaczęłam odczuwać zmęczenie i postanowiłam w piątek zakończyć swoją wędrówkę. Zanim wyjechałam w góry, miałam jedno marzenie - położyć się na Polanie Chochołowskiej i wygrzewać się na słońcu. Ostatni dzień był idealną okazją, aby tę fantazję zrealizować (oczywiście po nocy w kolejnym prywatnym pokoju wieloosobowym dla szlachcianki górskiej). Gdybym wiedziała, że na Iwaniacką Przełęcz idzie się tak ostro pod górę, to pewnie mniej entuzjastycznie podeszłabym do planu przejścia tamtędy do Chochołowskiej. Ale skoro już słowo się rzekło...

Hala Ornak o poranku i krokusy na Przełęczy Iwaniackiej

Dolina Starorobociańska i słynne krokusy na Polanie Chochołowskiej z Kominiarskim Wiechem w tle



W niecałe pięć dni przeszłam 68 km, zrobiłam 4027 m podejść, ogółem zajęło mi to prawie 29 h samego marszu. Jeszcze nigdy nie widziałam moich ukochanych gór tak wyludnionych, tak spokojnych i zarazem tak zmiennych pogodowo. I na koniec pojawia się dziwna pustka w sercu oraz pytanie: skoro zdobyłam Czerwone Wierchy, to co teraz będzie moim Mount Everestem?