Dla większości ludzi Wielkanoc oznacza święcenie koszyczka, wielkie porządki i obżarstwo. Dla mnie jest to znak, że trzeba jechać w góry! Tym razem padło na Tatry, za którymi zdążyłam się już od września mocno stęsknić.
Dziś, tydzień po wyjeździe, patrzę na kamery internetowe i oczom nie wierzę. Mamy koniec kwietnia, czwarty stopień zagrożenia lawinowego w Tatrach i cały czas sypie śnieg. Szlaki niedrożne, schroniska odcięte od świata i dwa metry świeżego śniegu. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz w Tatrach była tak poważna sytuacja i tym bardziej cieszę się, że udało mi się w Święta dotrzeć do Doliny Pięciu Stawów Polskich.
A miałam "pod górkę". W piątek obudziłam się z bólem gardła, który oznaczał jedno - choruję średnio raz na rok. To był właśnie ten "raz". Mnie nie tak łatwo zniechęcić - naszprycowałam się lekami i niezrażona w sobotę pojechałam zgodnie z planem. Zdradzę Państwu pewną ciekawostkę - zatkane zatoki dają redukują wydolność organizmu o jakieś 50%. Serio.
Połowa dobrej kondycji to wciąż nie tak źle. Plecak trochę mnie wgniatał w podłoże, z nosa się lało, ale dreptałam żwawo Doliną Roztoki. Im wyżej, tym pojawiało się więcej śniegu - znak, że w Tatrach jeszcze pełnia zimy. W końcu doszłam do miejsca, w którym zawsze mi się odechciewa. Czarny szlak do "Piątki". Nigdy nie zapomnę mojego pierwszego podejścia sześć lat temu. Wyzywałam na czym świat stoi i zażegnywałam się, że więcej tędy nie pójdę, a tak w ogóle, to nawet w góry więcej nie jadę. Tak właśnie!
Gdybym wtedy widziała siebie z cieknącym nosem zakładającą raki, to pewnie bym się popukała w czoło. To podejście potrafi dać w kość - zimowy wariant trasy nie biegnie zakosami, tylko trzeba iść po prostu ostro w górę po stoku o dość sporym nachyleniu. I nie, żadne zdjęcia nie oddają tego efektu, kiedy wychodzi się z doliny ostro w górę, mając dookoła siebie ośnieżone, przytłaczające swym ogromem góry.
"Piątka" - jedno z najpiękniejszych miejsc w Tatrach. Dobry punkt wyjściowy na Szpiglasową Przełęcz, Świnicę i oczywiście Orlą Perć. Schronisko, które latem pęka w szwach (widzieliście kiedyś ludzi śpiących na schodach w poprzek?), w Wielkanoc staje się niezwykle kameralne. Tego dnia pogoda była całkiem niezła, ale przeszłam się tylko na mały spacer po dolinie, bo robiło się już późno.
Drugiego dnia chciałam iść na Kozi Wierch, ale choróbsko przekonało mnie, aby wybrać łatwiejszą opcję - Zawrat. Niestety i z tego planu musiałam zrezygnować. Rano zastała mnie śnieżyca, widoczność była mocno ograniczona i wyjście w góry nie byłoby ani przyjemne, ani bezpieczne.
Po krótkim szwędactwie w tej nieprzyjemnej aurze zdecydowałam się zejść na dół. O ile podejście poprzedniego dnia było całkiem znośne, tak zejście przy cały czas padającym śniegu okazało się być ciekawym doświadczeniem. Każdy krok oznaczał zsuwanie się ze świeżym puchem i trzeba było mocno przebijać się rakami do zmarzniętego śniegu albo po prostu zjeżdżać, spychając śnieg na dół. Już wiem, po czym miałam następnego dnia tak koszmarne zakwasy.
Dolina Roztoki była zupełnie innym miejscem niż poprzedniego dnia. Biały puch zrobił swoje, a po południu śnieżyca doszła także do Zakopanego. Chcieliście białych Świąt? To macie...
Pozostał mi mały niedosyt po tym wyjeździe, ale jak na mój stan zdrowia, to i tak cieszę się, że udało mi się wyrwać w Tatry. Można powiedzieć, że miałam szczęście w nieszczęściu - od wtorku zaczęło sypać tak mocno, że nie przestało do dziś. Czyżby szykowała się lawinowa piątka? Czas pokaże.
Dziś, tydzień po wyjeździe, patrzę na kamery internetowe i oczom nie wierzę. Mamy koniec kwietnia, czwarty stopień zagrożenia lawinowego w Tatrach i cały czas sypie śnieg. Szlaki niedrożne, schroniska odcięte od świata i dwa metry świeżego śniegu. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz w Tatrach była tak poważna sytuacja i tym bardziej cieszę się, że udało mi się w Święta dotrzeć do Doliny Pięciu Stawów Polskich.
A miałam "pod górkę". W piątek obudziłam się z bólem gardła, który oznaczał jedno - choruję średnio raz na rok. To był właśnie ten "raz". Mnie nie tak łatwo zniechęcić - naszprycowałam się lekami i niezrażona w sobotę pojechałam zgodnie z planem. Zdradzę Państwu pewną ciekawostkę - zatkane zatoki dają redukują wydolność organizmu o jakieś 50%. Serio.
Gdybym wtedy widziała siebie z cieknącym nosem zakładającą raki, to pewnie bym się popukała w czoło. To podejście potrafi dać w kość - zimowy wariant trasy nie biegnie zakosami, tylko trzeba iść po prostu ostro w górę po stoku o dość sporym nachyleniu. I nie, żadne zdjęcia nie oddają tego efektu, kiedy wychodzi się z doliny ostro w górę, mając dookoła siebie ośnieżone, przytłaczające swym ogromem góry.
"Piątka" - jedno z najpiękniejszych miejsc w Tatrach. Dobry punkt wyjściowy na Szpiglasową Przełęcz, Świnicę i oczywiście Orlą Perć. Schronisko, które latem pęka w szwach (widzieliście kiedyś ludzi śpiących na schodach w poprzek?), w Wielkanoc staje się niezwykle kameralne. Tego dnia pogoda była całkiem niezła, ale przeszłam się tylko na mały spacer po dolinie, bo robiło się już późno.
Drugiego dnia chciałam iść na Kozi Wierch, ale choróbsko przekonało mnie, aby wybrać łatwiejszą opcję - Zawrat. Niestety i z tego planu musiałam zrezygnować. Rano zastała mnie śnieżyca, widoczność była mocno ograniczona i wyjście w góry nie byłoby ani przyjemne, ani bezpieczne.
Po krótkim szwędactwie w tej nieprzyjemnej aurze zdecydowałam się zejść na dół. O ile podejście poprzedniego dnia było całkiem znośne, tak zejście przy cały czas padającym śniegu okazało się być ciekawym doświadczeniem. Każdy krok oznaczał zsuwanie się ze świeżym puchem i trzeba było mocno przebijać się rakami do zmarzniętego śniegu albo po prostu zjeżdżać, spychając śnieg na dół. Już wiem, po czym miałam następnego dnia tak koszmarne zakwasy.
Dolina Roztoki była zupełnie innym miejscem niż poprzedniego dnia. Biały puch zrobił swoje, a po południu śnieżyca doszła także do Zakopanego. Chcieliście białych Świąt? To macie...
Te zdjęcia dzielą dwie godziny