piątek, 27 listopada 2020

Feniks z gruzowiska - ośrodek wypoczynkowy Kozubnik

Od popularnego ośrodka wypoczynkowego dla PRL-owskich notabli, poprzez jeden z najciekawszych urbexów w województwie śląskim aż po luksusowe apartamenty... Tak na przestrzeni lat zmieniał się Kozubnik. Nie wierzyłam w tę metamorfozę póki nie zobaczyłam jej na własne oczy. Dziś wyciągnę parę zdjęć z archiwum i pokażę Wam, jak totalna ruina zamieniła się w spełnione marzenie dewelopera. Jak przebiegła metamorfoza Kozubnika - ocenicie sami.

W uroczej dolinie w przysiółku wsi Porąbki, u stóp góry Żar... prawie jak za górami, za lasami... powstał 1968-72 Zespół Domów Wypoczynkowo-Szkoleniowych Hutniczego Przedsiębiorstwa Remontowego w Porąbce. Pełna nazwa doskonale oddaje pompatyczność tego miejsca - ośrodek powstał z dbałością o najmniejsze szczegóły i był całkiem samowystarczalny. Posiadał własne ujęcie wody, oczyszczalnię ścieków i awaryjny system zasilania, a nawet stację benzynową. Na stałe zatrudniony był personel medyczny, a do dyspozycji była prywatna karetka. Na gości czekały liczne bufety i restauracje, sale konferencyjne, wyciąg narciarski, kompleks basenów, korty tenisowe, kręgielnia, sala kinowa, amfiteatr... Nic dziwnego, że miejsce upodobali sobie przedstawiciele władzy PRL. Podobno w Kozubniku bywał też syn Leonida Breżniewa.

Problemy zaczęły się po przemianach ustrojowych. Kompleks został zakupiony przez firmę z USA, która szybko popadła w długi. Turyści przestali odwiedzać ośrodek z powodu zaprzestania dotowania wczasów pracowniczych, a także z braku wkładu nowego właściciela w remonty ośrodka. W połowie lat 90. odbył się tu ostatni turnus kolonii, ale został przerwany z powodu skandalicznych warunków, w jakich przebywały dzieci. w 1996 roku ogłoszono upadłość firmy. Kozubnik zaczął obracać się w ruinę - wywieziono wszystko, co miało jakąkolwiek wartość, a następnie do dzieła zniszczenia przystąpili złomiarze, wandale i grafficiarze. Z budynków zostały niemal tylko nagie ściany i szkielety konstrukcji.

Kiedy nikt już nie wierzył w odrodzenie Kozubnika, pojawił się inwestor. Ośrodek w ciągu paru lat odrodził się jak Feniks z popiołów (albo raczej gruzów...). Poprzedni właściciel pozostawił zadłużenie rzędu 28 mln złotych i dopiero w 2005 roku, gdy sąd orzekł wygaśnięcie wieczystego użytkowania terenów przez właściciela - bankruta, pojawiła się szansa na rewitalizację. Prace rozpoczęły się w 2012 roku. Prace wciąż trwają - obecnie (2020 r.) do użytku oddano 30 apartamentów, które można kupić na własność lub wynająć na urlop. Nie zabrakło też znanych sprzed lat luksusów - restauracji, siłowni, jacuzzi, solarium, a nawet lądowiska dla helikopterów. Przaśny dizajn PRL-u zastąpiły modne biele i szarości oraz przeszklenia. Widać, że nie postawiono tu jeszcze kropki nad i - ciekawe, jak to miejsce rozwinie się w ciągu kolejnych kilku lat?

Zmieniają się realia gospodarcze, następuje transformacja systemu i gdy wydaje się już, że nie ma nadziei - coś jednak dzieje. Z wielką przyjemnością eksplorowałam w 2011 r. zrujnowane budynki upadłego ośrodka, ale z szerszej perspektywy patrząc - pustostany nie są nikomu potrzebne. Mam ogromną nadzieję, że nowo narodzony Kozubnik zaświeci jeszcze podobnym blaskiem, jak kilkadziesiąt lat temu - choć oczywiście w zupełnie innej rzeczywistości. 




















wtorek, 24 listopada 2020

Pożartujmy sobie. Kiczera i Żar w Beskidzie Małym

Turyści jej nienawidzą! Znalazła jeden sprytny sposób, aby uniknąć tłumów na górze Żar! Tak mógłby się zaczynać dzisiejszy artykuł. Żar należy do najbardziej obleganych szczytów Beskidu Małego. Powód jest prozaiczny - na górę można wjechać kolejką, a na określonych zasadach nawet autem. Jak więc udało nam się spędzić tam spokojną niedzielę bez stwarzania zagrożenia epidemiologicznego...?

Wybraliśmy się tam w okresie, kiedy kolejka przechodziła konserwację i nie woziła turystów :-) 

Ale od początku. Żar był mi znany już dużo wcześniej. Za pierwszym razem szłam przez tę górę do Kozubnika, który wówczas był jednym z najbardziej znanych w okolicach urbexów. Czemu akurat taką drogą? Młoda byłam, fantazję miałam... Drugim razem na Żar trafiłam z 20-kilogramowym plecakiem i 35-stopniowym upale, idąc Małym Szlakiem Beskidzkim. Nawet spałam w namiocie na polance przed Kiczerą. Byłam już nieco starsza, ale nadal miałam fantazję. I trzeci raz w tym roku - z mężem, dzieckiem... Młodość minęła, fantazji też jakby nieco mniej, ale góry wciąż sprawiają mi ogromną frajdę. 

Samochód zaparkowaliśmy w Międzybrodziu Żywieckim na ulicy Górskiej. W okolicy dolnej stacji kolejki znajduje się kilka parkingów (niestety płatnych - my płaciliśmy 10 zł za dzień), które tego dnia były zupełnie puste. Na tym "naszym" staliśmy tylko my i znajomi, z którymi wybraliśmy się na wycieczkę, co jak na niedzielę jest niespotykanym zjawiskiem w tym miejscu. Dotarliśmy do czarnego szlaku i zeszliśmy do rozwidlenia ścieżek. Rozpoczęcie wycieczki od stracenia wysokości oznacza tylko tyle, że później trzeba będzie podejść... ale ciii...

Rozwidlenie szlaków nazywa się Międzybrodzie Żywieckie III, znajduje się na wysokości 380 m n.p.m. i swój początek na tu szlak zielony, który obraliśmy. Wiedzie on przez Kosarzyska - malowniczą dolinę, którą płynie rzeka Isepnica. Im dalej, tym mniej domów nas otacza, wchodzimy do pięknego, kolorowego lasu, podejście robi się coraz ostrzejsze. Początkowo płaski szlak pnie się coraz mocniej pod górę, ale widoki wynagradzają nam wysiłek.

W końcu udaje nam się dotrzeć na Przełęcz Isepnicką (693 m n.p.m.). Do zielonego szlaku dołączają ścieżki oznaczone kolorami czerwonym i żółtym. Można z tego punktu iść w stronę Przełęczy Kocierskiej, Raztoki - do punktu, w którym kończyliśmy wycieczkę tydzień wcześniej, można udać się bezpośrednio na Żar albo wspiąć się na Kiczerę. Wybraliśmy tę ostatnią opcję, wcześniej oczywiście robiąc zdjęcia widoków z przełęczy.

Podejście na Kiczerę jest krótkie, ale konkretne, czyli typowe dla Beskidu Małego. Na szczęście nie jest żmudne - kawałek przed szczytem znajduje się polana z bardzo ładną panoramą na Beskid Andrychowski. Widać z tego miejsca Trzonkę i w zasadzie całą trasę, którą pokonaliśmy poprzedniej niedzieli. Nawet udało nam się dostrzec polanę, na której odpoczywaliśmy. 

Równie ładny widok zastajemy na szczycie Kiczery, ale tam niestety spotykamy też jakąś większą grupę okupującą wiatę oraz miejsce na ognisko. Nie chcieliśmy mieć kontaktu z tłumem ludzi, więc szybko zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcia, przybiłam nam pieczątki do książeczki GOT (pieczątka jest przy zadaszeniu) i poszliśmy dalej. Na zejściu z Kiczery podziwiamy kolejne widoki - trzeba przyznać, że pod tym względem ta góra jest jedną z bardziej atrakcyjnych w okolicy.

Tracimy nieco wysokości, idąc lasem. Uroku dodają mu jesienne barwy i kałuże odbijające niebo. Teraz cały czas trzymamy się szlaku czerwonego, czyli Małego Szlaku Beskidzkiego, który pokonywałam w drugą stronę parę lat wcześniej. Wracają miłe wspomnienia i nadzieja, że kiedyś uda mi się dokończyć tamtą przerwaną przez niesprzyjającą pogodę wędrówkę.

W końcu dochodzimy do góry Żar. Na szczycie góry znajduje się zbiornik wodny elektrowni szczytowo-pompowej (Elektrownia Porąbka-Żar) oddany do użytku w 1979, który całkowicie zmienił jej wygląd. Ma on 650 m długości oraz 250 m szerokości. W efekcie zamiast typowego szczytu, Żar ma wielkie, wypełnione wodą wypłaszczenie. Nie sposób pomylić tej góry z jakąkolwiek inną.


Na szczycie znajduje się kilka budynków - góra stacja kolejki, stacja meteorologiczna, restauracja, food trucki, tor saneczkowy... Jak sami widzicie, jest to miejsce dość mocno skomercjalizowane. Podczas naszej wycieczki wszystko było zamknięte z powodu pandemii lub z przyczyn technicznych. Turystów było zdecydowanie mniej niż w normalny dzień, ale nie dane nam było długo nacieszyć się odpoczynkiem - silny, mroźny wiatr szybko popędził nas na dół. 


Zejście było szybkie i dość nudne. Wybraliśmy szlak czarny, ten sam, od którego zaczęła się nasza wycieczka. Biegnie od wzdłuż ogrodzenia kolejki i jest dość monotonny. Urozmaiceniem są widoki i paralotniarze, którzy często startują z góry Żar. Dojście do auta zajęło nam około 40 minut nieśpiesznym krokiem. 

Udało nam się zrobić ciekawą pętlę i trochę oszukać system. Nie chciałoby nam się wybierać na Żar w dzień kursowania kolejki, bo z pewnością spotkalibyśmy na szczycie tłum. Z drugiej strony wjazd kolejką może być urozmaiceniem wycieczki dla osób, które nie dadzą rady pokonać całej trasy na nogach. Po raz kolejny Beskid Mały w jesiennej odsłonie skradł nasze serca, a aktywna niedziela w rodzinnym gronie pozostanie wśród miłych, górskich wspomnień.