wtorek, 23 listopada 2021

Otryt - górska republika dla wybrańców

Zalesione pasmo Otrytu w niczym nie przypomina widokowych połonin i nie przyciąga też takich tłumów. To z pozoru mało ciekawe miejsce zamyka jednak od północy obszar Bieszczadów Zachodnich, a na jego grzbiecie znajduje się drewniana Chata Socjologa. Żeby do niej dotrzeć pokonać trzeba morze błota, zignorować parę znaków ostrzegawczych, by na końcu... odbić się od drzwi. Czy w takim razie warto iść na Otryt? Moje zdanie pewnie dobrze znacie - zawsze warto iść w góry!

Otryt jest długim, prostym grzbietem o długości ok. 18 km. Porastają go lasy jodłowo-bukowe, przez co jest niemal całkowicie pozbawiony punktów widokowych. Najwyższym wzniesieniem Otrytu jest Trohaniec mierzący 939 m n.p.m. Na grzbiet można dotrzeć od strony Polany przez Hulskie niebieskim szlakiem, od strony Lutowisk zielonym - podobno najładniejszym ze wszystkich - oraz najszybciej z Dwernika ścieżką niebieską. Nasz wypad na Otryt był trochę nieporadny - późną porą w deszczowy dzień - więc wybraliśmy tę ostatnią opcję i postanowiliśmy dojść do Chaty Socjologa i z powrotem.

Już na początku szlaku napotykamy znaki ostrzegające nas przez obecnością niedźwiedzi, można więc poczuć, że wchodzimy do tej nieco dzikszej części Bieszczad. Tego dnia padał deszcz, pogoda była paskudna, a szlak dosłownie płynął błotem. Nieco wyżej zrobiło się ciut lepiej, ale początek był tragiczny. Idzie się w miarę jednostajnie pod górę bez żadnych widoków, co jakiś czas pojawiają się ławeczki i tablice z opisami przyrody. Ludzi jak na lekarstwo - to akurat super.

Tuż pod grzbietem wita (?) nasz tabliczka informująca o tym, że wkraczamy do Otryckiej Republiki Wolnej Myśli i Słowa, wespół z napisami ostrzegającymi o biegających luźno psach. Nieźle, jak nie niedźwiedzie, to inne czworonogi. Na szczęście żadnych nie spotkaliśmy. Im  bliżej chaty, tym robi się mroczniejszy klimat... pomalowane maski powieszone na gałęziach, straszny stwór z czaszką zamiast głowy. Nie jest to bynajmniej serdeczne powitanie, ale może o to chodzi, by nie zapraszać? A może taki to po prostu folklor w tej górskiej republice?

Znalazłszy się na Górnym Otrycie, od razu zauważamy Chatę Socjologa. Została ona zbudowana przez pracowników i studentów Wydziału Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego w 1973 r. Schronisko spłonęło 13 stycznia 2003, lecz szybko zostało odbudowane i ponownie działa od 14 listopada 2003 r. Niestety wstęp do środka możliwy jest tylko dla osób zostających na nocleg, o czym informują liczne tabliczki znajdujące się na zewnątrz. Czym jest to spowodowane - brakiem gościnności gospodarza czy nadgorliwym przestrzeganiem obostrzeń pandemicznych - oceńcie sami, bo zdania są podzielone ;-)


Kawałek za chatą znajduje się pole namiotowe i punkt widokowy, z którego jednak nic nie widać, bo pogoda była, jaka była. Zejść musimy tym samym szlakiem, aby wrócić do auta. Czarno widziałam schodzenie po tym śliskim błocie, mając córkę w nosidle. Na szczęście na szlaku spotkaliśmy dwóch sympatycznych wędrowców, którzy wskazali nam, jak obejść ten newralgiczny punkt i udało nam się całkiem bezpiecznie wrócić i jeszcze na sam koniec załapać się na ładny widok oraz na... retorty :-)

Choć pogoda nie sprzyjała, to cieszę się, że w końcu dotarliśmy na Otryt. Chata Socjologa niestety okazała się niedostępna (i nawet mój dyplom mgr socjologii by tu nic nie zmienił ;-)), ale fajnie było poczuć taki bieszczadzki, dziki klimat tego pasma. Coraz mniej jest takich miejsc w Bieszczadach, więc może z drugiej strony to dobrze, że nie stają się one komercyjne. To była całkiem łatwa i przyjemna wycieczka właśnie na taki "słabszy" dzień. 



niedziela, 21 listopada 2021

Cerkiew w Żernicy Wyżnej - jak nie z tego świata

Choć bieszczadzkie cerkwie nie mają sobie równych, to z czasem można poczuć znużenie oglądaniem kolejnych podobnych do siebie świątyń. Kiedy powoli zaczynałam czuć, że ten temat się dla mnie wyczerpuje, trafiłam do cerkwi greckokatolickiej w Żernicy Wyżnej i się nią totalnie zauroczyłam.


To była miła końcówka wyjazdu w Bieszczady. Już zmierzaliśmy w drogę powrotną, gdy poprosiłam męża, abyśmy jeszcze zajechali w jedno miejsce. Nie spodziewałam się, że w tak "cywilizowanej", tj. północnej części tego rejonu mogę spotkać taką dziką dolinę. A jednak. Żernica Wyżna jest niezamieszkałą osadą wysiedloną w czasie Akcji Wisła w 1947 r. Jeszcze w 1921 roku mieszkało tu 888 osób, obecnie jedynymi śladami cywilizacji są zbudowania dawnego PGR, powstałe w 2013 roku prywatne lądowisko szybowców oraz świątynia, o której zaraz napiszę.

Aby do niej dotrzeć, między Baligrodem a Hoczwią trzeba skręcić z Wielkiej Pętli Bieszczadzkiej w niepozorną drogę, która z każdym kilometrem wygląda coraz bardziej terenowo... ale spokojnie, to jeszcze nie poziom Bukowca albo dojazdu do Krywego ;-) Przejeżdżamy przez Żernicę Niżną - również opuszczoną wioskę, w której jedynym budynkiem jest kaplica rzymskokatolicka pod wezwaniem Matki Boskiej Ostrobramskiej i w końcu docieramy do Żernicy Wyżnej. Zaparkować można przy samej cerkwi.

W Żernicy Wyżnej cerkiew istniała już w 1511 roku i była najprawdopodobniej drewniana. Nową, murowaną, wzniesiono w 1800 roku; w 1936 r. odnowiono ją i dobudowano babiniec. Wieś zamieszkiwali w większości Rusini, wielu z których  popierało działania UPA. W górnym krańcu wsi było miejsce kaźni, w którym mordowano Polaków. Po Akcji Wisła zabudowania wsi spalono lub rozebrano, w po wojnie istniało tu gospodarstwo rolne. Wówczas cerkiew została zdewastowana, a w świątynnych murach ulokowano magazyn nawozów mineralnych. 


Ruina cerkwi została wyremontowana przez obecnego właściciela terenu w latach 2008-2013. Wymieniono dach, elewację, odnowiono ocalone polichromie i wstawiono nowy ikonostas, witraże, podłogi. Przycerkiewny cmentarz uporządkowano. Dziś cerkiew ta napawa spokojem i ma w sobie coś i niezwykłego. Na totalnym  odludziu spotykamy świątynię, drzwi do której są otwarte, jakby zapraszały każdego wędrowca do środka. Przypomina mi trochę Łopienkę. Och, jak ja lubię takie miejsca!

Murowana cerkiew w Żernicy Wyżnej wygląda jak nie z tego świata, a przecież jeszcze nie tak dawno temu była sercem istniejącej tu wsi. Tragiczne koleje losu sprawiły, że dziś to miejsce całkowicie zmieniło swój charakter. I tylko ta jedna ocalała świątynia przypomina o tym i o tych, których już nie ma. 

Korona Gór Polski. Waligóra - szczyt, który powali niejednego

Numerem 10. w naszym drugim okrążeniu Korony Gór Polski (tym razem z dzieckiem) była Waligóra - najwyższy szczyt Gór Kamiennych. To miejsce od lat przyciągało turystów, a swoją letnią rezydencję na zboczach Waligóry miała sama księżna Daisy. Z jej okien widziała Ruprechtický Špičák - drugi szczyt, który zdobyliśmy tamtego jesiennego dnia. Co takiego wyjątkowego mają w sobie Góry Kamienne?

Na Waligórę wybraliśmy się dzień po wejściu na Chełmiec. Wędrówkę rozpoczęliśmy przy schronisku Andrzejówka, do którego można dotrzeć autem. Można też, rzecz jasna, dojść pieszo, jak parę lat wcześniej, gdy po raz pierwszy wybrałam się  na Waligórę. Na najwyższy szczyt Gór Kamiennych można wejść szlakiem od północnej lub południowej strony - ta pierwsza opcja jest zdecydowanie bardziej stroma. Ścieżka pnie się konkretnie w górę - na odcinku 300 m pokonuje się 120 m przewyższenia. Zgadnijcie który szlak wybraliśmy?

Pamiętam to ostre podejście z pierwszego wypadu na Waligórę. Szlak był oblodzony i tylko raczki ratowały sytuację. Teraz śniegu nie było, ale i tak wejście nie było takie proste - zwłaszcza z dwulatką, która postanowiła iść na własnych nogach. Tak się zmęczyła, że przed samym szczytem jednak zdecydowała się na wskoczenie do nosidła i momentalnie zasnęła. I takie właśnie jest wejście na Waligórę - powalić potrafi nawet dziecko o niespożytej energii. 

Choć trudno w to uwierzyć, to w XIX wieku Waligóra była odsłoniętym szczytem z pięknymi widokami. Po 1945 r. istniała tu nawet wieża triangulacyjno-widokowa, jednak popadła w ruinę i została rozebrana. Na południowym zboczu Waligóry przed laty znajdował się pałacyk myśliwski Hochbergów zbudowany z inicjatywy księżnej Daisy. Właściwie były to dwa budynki: gospodarczy i właściwa rezydencja. Niestety dziś już nie istnieją. Można dotrzeć do ruin budynku gospodarczego zbaczając ze szlaku - jest to także obłędne miejsce widokowe. Nic dziwnego, że księżna Daisy zapragnęła mieć tu swoją letnią rezydencję. 


Idąc do ruin, zeszliśmy ze szlaku i dołączyliśmy do niego dopiero po chwili - tym samym wchodząc na ścieżkę oznaczoną czarnym kolorem. Kierowaliśmy się na południe, do przełęczy pod Granicznikiem. Na przełęczy znajduje się wiata turystyczna oraz węzeł szlaków turystycznych. Muszę przyznać, że Góry Kamienne są wyjątkowo piękne o tej porze roku. Trafiliśmy na wspaniałą pogodę i chyba ostatni taki ciepły weekend tego roku. Kolejnym naszym celem był Ruprechtický Špičák. 

Špičák, albo po naszemu - Szpiczak - jest jest najwyższym szczytem czeskiej części pasma Gór Suchych (będących częścią Gór Kamiennych), a u jego podnóża znajdowało się przejście graniczne Łomnica-Ruprechtický Špičák, po którym dziś został tylko znak. Zostało ono zlikwidowane w 2007 roku na mocy układu z Schengen. Podejście na szczyt, podobnie jak na Waligórę, jest dość ostre, gdyż góra ma specyficzny stożkowaty kształt. Choć przez Szpiczak przebiega granica polsko-czeska, to większa jego część leży u naszych południowych sąsiadów. 

Po wejściu na szczyt naszym oczom ukazuje się stalowa wieża telekomunikacyjna zbudowana w 2002 r. Można na nią wejść, a turystom udostępniony jest taras widokowy. Niestety nie jest to atrakcja dla osób z lękiem przestrzeni - wieża zbudowana jest z kratki, a w wietrzne dni dość mocno nią buja. Na szczęście szczyt Szpiczaka jest częściowo odsłonięty i nawet bez wejścia na wieżę można podziwiać wspaniałe widoki. Postanowiliśmy zrobić sobie w tym miejscu dłuższą przerwę. 



Nadszedł w końcu czas na powrót do Andrzejówki. Nie mieliśmy za bardzo wyboru, więc wracaliśmy tym samym szlakiem,  omijając pod koniec wejście na Waligórę. Z przełęczy pod Granicznikiem trzymaliśmy się czarnego szlaku,  który doprowadził nas prosto do schroniska. Jakby ktoś miał więcej czasu i dłuższy dzień, to można zawsze trochę wydłużyć wycieczkę i zahaczyć o przepiękne Sokołowsko. Za pierwszym razem, gdy wchodziłam na Waligórę, to wracałam właśnie do Sokołowska i dalej do Unisławia Śląskiego. Tym razem jednak naszym celem była Andrzejówka, w której nocowaliśmy. 

Schronisko PTTK Andrzejówka leży u stóp Waligóry i zostało otwarte w 1933 roku jako Andreasbaude (od imienia gospodarza - Andreasa Bocka). Jak na swoje czasy był to bardzo nowoczesny obiekt i cieszył się powodzeniem nie tylko "zwyklych" turystów. W 1936 roku przez dwa tygodnie mieszkała w Andrzejówce królowa holenderska Wilhelmina z córką księżną Julianą. W czasie II wojny światowej schronisko na swoje cele wykorzystywali naziści z Wermachtu i Hitlerjugend. Po wojnie Polacy wznowili działalność turystyczną. 

Miejsce musiało cieszyć się dużą popularnością, bowiem w 1955 roku zaadaptowano sąsiedni budynek jako część noclegową i zwiększono w ten sposób liczbę miejsc do 100. Obiekt nazywany Harcówką dziś jest nieużytkowany i popada w ruinę. Co jakiś czas pojawiają się pomysły na jego adaptację i trzymam kciuki, aby w końcu się to udało.


W takiej atmosferze dobiegał końca nasz jesienny weekend w okolicach Wałbrzycha. Na koniec Zahaczyliśmy jeszcze o ruiny zamku Cisy w Książańskim Parku Krajobrazowym. Lubię te okolice i chętnie w nie wracam. Jak widać, wciąż znajduję w nich coś nowego. 


Trochę krążyliśmy poza szlakiem, więc mapa-turystyczna nie oddaje do końca dobrze naszej trasy.