Zawsze mnie bawiło, jak wiele czasu zajęło mi dotarcie do Bornego Sulinowa. Nie chodzi o to, że droga ze Szczecina w dużej mierze stanowiła betonowe, dudniące płyty. Nie chodzi nawet o to, że jazda przez ciemne lasy i zapomniane wioski nie napawała mnie optymizmem. Jakoś tak się parę lat zbierałam, ba! nawet miałam okazje, ale jak się ma okazje, to zwykle się czeka na kolejne. W końcu stało się - w listopadową noc 2015 roku zameldowałam się w radzieckim mieście-widmie.
O ile wcześniej wielokrotnie zadawałam sobie pytanie, jak to jest możliwe, że przez niemal 50 lat udało się Armii Czerwonej utrzymać w tajemnicy miasto wyłączone spod polskiej administracji, tak tego wieczoru zrozumiałam. Aby dotrzeć do Bornego Sulinowa, trzeba zjechać z głównej (choć dla mnie i tak wyglądającej dość podrzędnie) drogi, a następnie pokonać parę kilometrów przez ciemny las wyglądający jak z horroru. Nigdy wcześniej nie gadałam z nawigacją, aby dodać sobie otuchy, ale wtedy mi się zdarzyło. I wiecie co? Nie mam się czego wstydzić!
Dom Oficera
Na początek parę słów o historii tego mrocznego miasta. Dawne Groß Born, zanim w 1945 r. zostało przejęte przez Armię Czerwoną, 
stanowiło bazę wojskową i poligon dla żołnierzy Wermachtu. Formalnie po 
wojnie obszar został włączony do Polski, ale oficjalnie na mapach w tym 
miejscu znajdowały się "tereny zielone". I tak do 1992 r. 
stacjonowało tam 15 tysięcy żołnierzy radzieckich. 
 Co więcej, nieopodal składowano także radziecką broń nuklearną na 
wypadek wojny z Zachodem. Dopiero po opuszczeniu Bornego Sulinowa przez 
żołnierzy naszego (już nie) bratniego narodu miasto zostało oficjalnie 
otwarte i rozpoczął się proces zasiedlania go przez Polaków. Było to w 
roku 1993 r. Dziś Borne stanowi sporą bazę noclegową, która przyciąga 
turystów ze względu na obszerne tereny do rekreacji, bliskość jeziora oraz 
jego postmilitarny charakter. To ostatnie ściągnęło tam mnie.
Zdjęcia z fotopolska.eu
Po nocy spędzonej w domu wczasowym zaaranżowanym w historycznym, typowym dla Bornego budynku, udałam się na zwiedzanie. Lało jak z cebra, a ja miałam niecały jeden dzień na eksploracje.  Miasto w listopadzie było opustoszałe, byłam zapewne jedną z bardzo nielicznych osób, które przyjechały tutaj z zewnątrz. Upiorny, wisielczy nastrój idealnie pasował do tego miejsca.
Z samego rana wybrałam się się na cmentarz żołnierzy radzieckich, który 
ku mojemu rozczarowaniu był zamknięty, więc zrobiłam tylko kilka zdjęć 
przez ogrodzenie. Największe wrażenie zrobił na mnie okazały grobowiec z pepeszą, ale na długo zapamiętam też groby anonimowe. Wśród 344 mogił znajduje się 146 grobów z napisem "nieznany". To tylko 
świadczy o tym, jak bardzo odizolowanym miastem było Borne Sulinowo - 
żołnierze, którzy umierali w garnizonie, chowani byli bezimiennie, bez 
identyfikacji. Po co psuć statystyki, tłumaczyć się przed rodzinami?


 
Z cmentarza skierowałam się do Domu Oficera. Jest to obszerny, trzypoziomowy budynek, w którym niegdyś znajdowały 
się: sala taneczna, biblioteka, sala kinowa, sala balowa, restauracja i 
sala koncertowa na 1000 osób. Przez lata pełnił on funkcję kulturalnego centrum miasta. Niestety znaczną część budynku w 2010 r. 
strawił pożar i już podczas mojej wizyty znajdował się on w tragicznym stanie. Praktycznie
 nic nie zostało z sali koncertowej, a reszta pomieszczeń też była w 
stanie agonii. Nie wiem niestety, w jakiej kondycji budynek znajduje się obecnie (2018 rok), ale znalazłam 
ogłoszenie z końca grudnia, że jest on wystawiony na sprzedaż za 2 miliony złotych. Jacyś chętni?
Kończąc moją szybką wycieczkę po Bornym udałam się jeszcze do magazynów 
przy ul. Towarowej, gdzie niestety udało mi się wejść tylko do jednego i
 to tylko na parter, bo usunięto wszystkie schody. Do kolejnych budynków
 nie podchodziłam, bo trwała tam akcja służb medycznych. Nie wiem 
dokładnie, co tam się stało, ale widać było, jak dokładnie przeczesują 
cały budynek z latarkami, a na dole pakowali na nosze najprawdopodobniej
 martwego człowieka. Trochę mnie to przeraziło, bo mam taki lęk, że 
kiedyś chodząc samotnie po opuszczonych budynkach, natrafię na ciało 
samobójcy albo bezdomnego. Czytałam, że w bielskim Stalowniku jakiś 
żartowniś powiesił kiedyś w piwnicy na pętli kukłę człowieka. Przedni 
żart, nie ma co.
Borne Sulinowo pożegnałam, jadąc w stronę zachodzącego słońca.
Nie no, żartuję - cały czas lało, a ja łapiąc resztki listopadowego dnia, pojechałam jeszcze pochodzić po lesie oraz do opuszczonego miasta - Kłomina.  Miałam wtedy dużo chęci, determinacji i odwagi, aby zwiedzić jak najwięcej i spełnić kilka swoich urbexowych marzeń. Ciąg dalszy tej opowieści nastąpi...