Zdobywca Korony Gór Polski brzmi dumnie. Do tego tytułu jeszcze sporo mi brakuje, ale każda okazja jest dobra, by nieco się do celu zbliżyć. Korzystając z dwóch dni wolnych od pracy postanowiłam zrobić sobie detoks od miasta na Śnieżniku. Na szczycie trafiłam na bardzo interesujące... ruiny.
W poniedziałek zerwałam się skoro świt i pognałam do Stronia Śląskiego (przez "nie ma Londyn, jest Lądek Zdrój"). Nie lubię rozmieniać się na drobne, więc obrałam trasę Głównym Szlakiem Sudeckim, do którego dotarłam szlakiem zielonym przez Przełęcz pod Chłopkiem. Od razu miałam skojarzenia z Mięguszowicką Przełęczą pod Chłopkiem, choć poza nazwą dzieli je absolutnie wszystko.
Pierwszym charakterystycznym punktem na trasie była Czarna Góra. Na szczyt można wjechać kolejką linową o sympatycznie brzmiącej nazwie Babcia, lecz ja, naturalnie, wybrałam drogę o napędzie nożnym. Górę wieńczy wieża widokowa, z której widać Śnieżnik oraz jego masyw.
Dalsza droga wiedzie przez grzbiet Żmijowca do Przełęczy Śnieżnickiej, skąd zostaje już tylko niewielkie podejście do schroniska. Trasa jest bardzo przyjemna i łatwa, choć muszę przyznać, że podejście na Czarną Górę dało mi trochę popalić ze względu na upał i ciężki plecak.
Schronisko na Śnieżniku. Szkoda na nie słów, bo dość powiedzieć, że nie znajdzie się ono w czołówce moich ulubionych schronisk górskich. Przypadnie mu raczej jedno z ostatnich miejsc i nie chodzi o standard, bo w tej materii wymagania mam minimalne, ale o kompletny brak klimatu i nastawienie obsługi.
Dzień był długi, więc zrzuciłam zbędny balast i pognałam na Śnieżnik. Ze szczytu rozpościera się przepiękny widok na Polskę i Czechy, choć to nie krajobrazy przykuły moją największą uwagę. W 1899 roku oddano do użytku wieżę widokową o wysokości 33,5 m i nadano jej imię cesarza Fryderyka Wilhelma II. U jej stóp znajdował się także niski budynek pełniący funkcję schroniska. Wieża nie miała szczęśliwych dziejów. Już sama jej budowa trwała 4 lata i była przerywana przez trudne warunki pogodowe. Podczas jej użytkowania padała ofiarą dewastacji. Po wojnie znalazła się na terenie Polski, ale mimo przeprowadzonego w 1948 r. remontu wieża pozostawała bez opieki i popadała w ruinę. W 1973 roku została wyburzona i dziś pozostała po niej tylko sterta kamieni i kawałek muru.
Nieco poniżej szczytu spotkać można kolejny ciekawy obiekt - ruiny schroniska Liechtensteina z 1912 roku. Obiekt funkcjonował z mniejszym lub większym powodzeniem przez ponad 50 lat, przechodząc kilkukrotnie z rąk Niemieckich w Czechosłowackie i z powrotem. Po drugiej wojnie światowej schronisko powierzono organizacjom turystycznym z Czechosłowacji, ale zarządcy często się zmieniali i nie dbali należycie o budynek. Obiekt został wyburzony w 1971 r. z powodu złego stanu technicznego. Do czasów obecnych dotrwały fundamenty oraz rzeźba słonia, który stał się nieoficjalnym symbolem Śnieżnika.
Drugiego dnia miałam w zasadzie już tylko zejść do Międzygórza, ale coś mnie pokusiło, żeby wejść jeszcze na Mały Śnieżnik. "Mały spacer" - znacie to? Tak się zaczynają przygody.
Mały Śnieżnik okazał się tak mały, że przeszłam przez niego, nie zauważywszy szczytu. Krótka droga w dół i znalazłam się na Przełęczy Puchaczej, gdzie spotkałam Dylemat we własnej osobie. Brzmiał on: albo schodzę spokojnie do Międzygórza, albo idę dalej na Trójmorski Wierch. Przez chwilę udawałam przed samą sobą, że się zastanawiam, ale przecież i tak w głębi duszy wiedziałam, że decyzję już dawno podjęłam. Jeśli mam do wyboru iść w dół albo iść pod górę, to zawszę wybiorę drugą opcję.
I poszłam. Tempo narzuciłam sobie dość szybkie, bo zależało mi na tym, aby zdążyć na pociąg do Międzylesia, a droga była przede mną długa. Podejście na Trójmorski Wierch nastręczyło mi pewnych trudności, bo wichura zwaliła na szlak ogromne drzewa. Wymijanie ich oznaczało nadrabianie trasy i przeciskanie się przez krzaki i gałęzie.
Właściwie dlaczego Trójmorski Wierch? Przecież do morza stąd daleko, nie mówiąc już o trzech. Pozwolę sobie oddać głos Cioci Wikipedii:
Obecną nazwę wprowadził w 1946 dr Mieczysław Orłowicz. Oddaje ona w pełni charakter szczytu, który jest jedynym w Polsce miejscem, gdzie zbiegają się zlewiska trzech mórz: na zachodnich zboczach mają swoje źródła dopływy Nysy Kłodzkiej w zlewisku Morza Bałtyckiego, z południowo-wschodniego zbocza spływa Lipkovský potok, dopływ Cichej Orlicy (czes. Tichá Orlice) w zlewisku Morza Północnego, a u stóp wschodniego zbocza znajduje się dolina Morawy w zlewisku Morza Czarnego.
Ze szczytu skierowałam się do rozwidlenia szlaków pod Jasieniem. Stamtąd kontynuowałam wędrówkę zielonym szlakiem, który jest prawdopodobnie najmniej uczęszczanym szlakiem w okolicy. Nikogo nie dziwi przecieranie szlaku zimą, ale latem? Krótka charakterystyka: przez większość trasy brak ścieżki, sporadycznie pojawia się oznaczenie szlaku. Są za to przewalone drzewa, krzaki, następnie znów przewalone drzewa, jakaś łąka, drzewa, drzewa, znów krzaczory i na koniec pole. W pewnym momencie szlak się urywa i zaczyna się szlak czerwony, choć zielony powinien też gdzieś dalej biec. Zgubiłam się pięć razy i gdyby nie słupki graniczne i dobra orientacja w terenie, to prawdopodobnie wpadłabym na knedliki do naszych południowych sąsiadów.
Zielony szlak - wprawne oko zauważy jego oznakowanie na zdjęciu z prawej :-)
Gdy wyszłam z krzaków i drzew, wyglądałam jak dziecko poligonu - nogi podrapane, włos rozwiany, igły wszędzie (WSZĘDZIE, nawet w majtkach!) i woń... wolę nie wiedzieć jaka. Pieszo na pociąg już nie miałam szans zdążyć, więc po dojściu do asfaltowej drogi postanowiłam łapać stopa. Plan był doskonały, ale nie uwzględniał drobnego szczegółu - tą drogą nic nie jechało. Nic.
Po kilkunastu minutach doszłam do wsi Pisary. Wieś jak wieś, ale posiadała jedną ważną cechę - murowany przystanek autobusowy! To dobrze wróży. Jak na koniec świata przystało, dojeżdżał tu jeden autobus na dobę i szczęście się do mnie uśmiechnęło - miał jechać za 15 minut do miejscowości Długopole-Zdrój (z której miałam już tylko kilka kilometrów do Bystrzcy Kłodzkiej, którą chciałam po drodze zwiedzić).
Zamiast za 15 minut przyjechał za 30, ale grunt, że w ogóle się zjawił. Kierowca był nieco zdziwiony, że ktoś wsiada, ale zagadał skąd dokąd, a pani się nie boi tak sama po górach? Poinformował mnie przy okazji, że wcale do Długopola nie jedzie, ale jedzie za godzinę do Bystrzycy, to mnie zawiezie. Ja mu na to, że wie Pan, bo jeszcze pociąg jest, może zdążę. On na to, że musi dzieci ze szkoły odebrać i nie może ze mną na dworzec jechać, że koło rynku wysadzi. I że jakby co, to za godzinę do Bystrzycy jedzie. Pogadaliśmy, wysiadam i myślę co dalej.
Zaczepiam przechodzącą kobietę i pytam, jak dojść na dworzec, bo za 15 minut mam pociąg. Ona mi tłumaczy i mówi, że to ponad 1200 m i pod górkę. Spojrzała na mnie i dodała: "ale takim żołnierskim tempem to Pani zdąży". Zdążyłam. Wpadłam na stację 2 minuty przed odjazdem.
Nie wracałam od razu do Wrocławia, gdyż bardzo zależało mi na zwiedzeniu po drodze Bystrzycy Kłodzkiej. Jest to piękne i bardzo stare (z XI w.) miasteczko, które zachwyca średniowiecznym układem urbanistycznym. Warto poświęcić chwilę, aby zobaczyć pręgierz, mury obronne, baszty oraz rynek.
Czyżby na tym miały się zakończyć moje przygody tego dnia? Skądże znowu! Skierowałam się na dworzec. Wchodzę na peron, a tam stoi pociąg - trochę wcześnie - ale jest napisane "Wrocław", to wskakuję w ostatniej chwili do środka. Wciąż nieco zdziwiona zagaduję kierownika pociągu, że myślałam że jedzie kilka minut później. "A dokąd Pani chce jechać?". W w tym momencie skład rusza... w kierunku Czech. Bo jedzie Z Wrocławia.
Pierwszy raz w życiu wsiadłam do złego pociągu. Traktuję to jako jedną z moich największych porażek podróżniczych :-) Wysiadłam na następnej stacji, obsługa składu miała ze mnie niezły ubaw, stwierdzając, że ja to chyba lubię podróżować. Dosłownie na styk zdążyłam przesiąść się na pociąg jadący we właściwą stronę. Do Wrocławia dotarłam wieczorem. Cała, zdrowa, szczęśliwa i bogatsza w kolejne wspaniałe doświadczenia.