czwartek, 30 lipca 2020

Perła Żeliszowa - przykurzony klejnot Dolnego Śląska

Perła to klejnot szlachetny i zachwycający. Patrząc na żeliszowski kościół z zewnątrz, trudno dostrzec w nim cokolwiek niezwykłego. Dopiero po przekroczeniu jego progu naszym oczom ukazał się prawdziwy skarb, choć trzeba przyznać, że nieco przykurzony. Zobaczcie, jakie arcydzieło skrywa dolnośląska wieś!



Żeliszów znajduje się na Dolnym Śląsku, w powiecie Bolesławieckim. Choć leży zaledwie 1,5 godziny drogi od Wrocławia i 45 minut od Görlitz, to nie zagląda tam zbyt wiele osób. Czy nazywanie takiego miejsca "perłą" nie jest nieco pretensjonalne i na wyrost? Postanowiliśmy to sprawdzić podczas naszej ostatniej objazdówki po Dolnym Śląsku. Kościół w Żeliszowie nie jest dostępny do regularnego zwiedzania, ale udało nam się umówić z wolontariuszem fundacji Twoje Dziedzictwo, która opiekuje się obiektem. Przyjechał specjalnie dla nas i dzięki niemu mogliśmy zobaczyć, jakie "perełki" skrywa Perła.


Projekt kościoła przypisywany jest Carlowi Gotthardowi Langhansowi, słynnemu klasycystycznemu architektowi. Z pewnością kojarzycie jego najsłynniejsze dzieło - Bramę Brandenburską w Berlinie, ale warto wspomnieć, że jego twórczość cieszy również oko wrocławian. To jemu zawdzięczamy między innymi Pałac Wallenberg-Pachaly oraz część dawnych koszar na Kępie Mieszczańskiej. Warto jednak wspomnieć, że niektórzy historycy sztuki przypisują projekt Perły Żeliszowa budowniczemu Grundmannowi lub Carlowi Gotthardowi Langhansowi juniorowi. Mimo tego wciąż najczęściej wymienia się w tym kontekście twórcę Bramy Brandenburskiej. W 1872 roku do obiektu dobudowano dzwonnicę z bolesławieckiego piaskowca według projektu Petera Gansela - miejscowego architekta. Z zewnątrz świątynia zaskakuje minimalistycznym wystrojem architektonicznym. Największe wrażenie robi wnętrze z drewnianymi emporami oraz eliptycznym sklepieniem. Po drewnianych schodach można wspiąć się na dwie kondygnacje. Ciekawostką jest, że drewniana konstrukcja kościoła została zbudowana bez użycia gwoździ (podobnie jak Kościół Wang w Karpaczu).


Perła Żeliszowa była użytkowana jako świątynia ewangelicka do końca II wojny światowej. Po opuszczeniu wsi przez niemieckich mieszkańców rozpoczął się proces degradacji tego miejsca. Urządzono w nim owczarnię i traktowano jako źródło materiałów budowlanych. Rozkradziono ołtarz, organy, ławki i żyrandole. Lata dewastacji sprawiły, że uszkodzeniu uległa więźba dachowa i wnętrze kościoła zostało pozbawione należytej ochrony. Do środka bez problemu dostawali się wandale. Świątynię na listę zabytków wpisano dopiero w 2005 roku.



Przełom nastąpił w 2013 roku, kiedy obiekt z rąk gminy przejęła fundacja Twoje Dziedzictwo. Rozpoczęto starania o pozyskanie środków finansowych na zabezpieczenie, a następnie odbudowę kościoła. Już w 2014 roku dzięki dotacji z Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego udało się rozpocząć prace. W pierwszej kolejności zajęto się naprawą dachu, aby zabezpieczyć wnętrze przed dalszą degradacją. Roboty postępują w miarę środków uzyskanych z ministerstwa, Urzędu Marszałkowskiego Województwa Dolnośląskiego oraz od darczyńców prywatnych. Prace cały czas posuwają się do przodu, choć trzeba przyznać, że nie jest to łatwe zadanie.


Nasze zwiedzanie Perły zaczęliśmy od wspięcia się na kościelną wieżę, której wnętrze stało się łatwiej dostępne dzięki wstawieniu nowych schodów. Z jej szczytu można podziwiać panoramę Żeliszowa i okolicy z czterech niewielkich balkoników. Nie mają jeszcze zabezpieczonych barierek, więc należy zachować szczególną uwagę. Z wieży widać również przykościelny cmentarz, do którego jeszcze za chwilę wrócimy.



Główne pomieszczenie kościoła niewątpliwie zrobiło na nas największe wrażenie. Ogromna przestrzeń daje wyobrażenie, jak wspaniałe niegdyś musiało być to wnętrze. Nad kolumnami zachowały się resztki zdobień oraz niemieckich napisów. Postanowiliśmy wejść po drewnianych schodach na obie empory, choć w pewnym momencie obleciał mnie strach. "Nie bój się, jak deski trzeszczą, to znaczy, że pracują i są bezpieczne" - uspokajał mnie mąż. Szybko się jednak przekonałam, że deski są nowe i cały czas użytkowane przez robotników remontujących świątynię. Warto było wejść - z górnej kondygnacji wnętrze prezentowało się najlepiej.



Na koniec udaliśmy się jeszcze na przykościelny cmentarz, na którym zachowało się kilkadziesiąt kamiennych nagrobków. Wiele z nich jest pięknie zdobionych, ale niestety nadszarpniętych przez ząb czasu. Na szczęście nekropolia jest z grubsza uporządkowana i można ją obejść bez przedzierania się przez krzaki. Z pewnością przyjdzie moment, gdy i ona doczeka się gruntownych porządków, ale póki co priorytetem jest ratowanie świątyni.



Kościół w Żeliszowie, choć przez lata zaniedbań stracił wiele ze swojego uroku, jest wciąż prawdziwą Perłą. Wymaga jednak jeszcze wiele pracy wprawnego "jubilera". Pomóc w jej odbudowie może każdy z Was i to bez ruszania się z domu! Na stronie fundacji Twoje Dziedzictwo znajdziecie informacje o możliwości przekazania cegiełki na odbudowę (KLIK!). Choć Perła jeszcze nie jest regularnie udostępniana do zwiedzania, to powoli wraca do życia - odbywają się tam między innymi koncerty. Cieszy mnie, że kościół trafił w ręce dobrego gospodarza i powoli przywracany jest mu dawny blask. Jestem przekonana, że za kilka lat będzie tu prawdziwa Perła, która swym blaskiem dorówna słynnym Kościołom Pokoju czy świątyni Wang. 

poniedziałek, 27 lipca 2020

Pałac Morawa - piękny przykład pojednania

Ten neoklasycystyczny pałac jest prawdziwą perełką wśród dolnośląskich pałaców. Charakterystyczna bryła z czterema kolumnami sprawia, że ciężko pomylić go z jakimkolwiek innym. Postanowiłam odwiedzić pałac w Morawie, aby zobaczyć to cudo na własne oczy. 


Morawa leży w województwie dolnośląskim, w bliskim sąsiedztwie Strzegomia. Pałac wzniesiono na miejscu dawnego dworu benedyktynek dla Eduarda von Kramsta w drugiej połowie XIX wieku. Ostatnia dziedziczka rodu, Maria von Kramsta, zmarła w 1923 r. bezpotomnie. Pałac w Morawie odziedziczył jej dalszy krewny - Hans-Christoph von Wietersheim. Jego rodzina mieszkała tu do stycznia 1945 r., kiedy to konieczna była ucieczka przed zbliżającą się Armią Czerwoną.


Po wojnie pałac wraz z przyległościami przeszedł w ręce PGR. W budynku mieściły się biura gospodarstwa, szkoła podstawowa, a latem organizowano tu półkolonie dla dzieci robotników. Po 1989 roku opustoszał, lecz dwa lata później pojawiła się dla niego nowa szansa. Potomkowie byłych właścicieli postanowili wnieść wkład w proces pojednania polsko-niemieckiego i zdecydowali się ufundować w Morawie charytatywne przedszkole. Stało się to faktem w 1993 roku, kiedy to placówka została otwarta.


W mieszkalnej części pałacu rok później powstał ośrodek edukacyjny i dom spotkań polsko-niemieckich. Jesienią 1995 r. została zarejestrowana Fundacja św. Jadwigi, której statut objął obie instytucje: przedszkole i dom spotkań. Oprócz tego obecnie w pałacu można wynająć pokoje gościnne oraz skorzystać z restauracji. Czyni to rezydencje świetnym miejscem na organizację wesela lub innej uroczystości.


Pałac w Morawie mimo burzliwej wojennej historii dziś stanowi wspaniały przykład międzynarodowej współpracy oraz jest świadectwem pojednania polsko-niemieckiego. Nie można przy tym odmówić mu niezwykłej urody, która wyróżnia go na tle innym dolnośląskich pałaców. To miejsce warte jest odwiedzenia podczas podróży po Dolnym Śląsku. 

poniedziałek, 6 lipca 2020

Miejsce pamięci - cmentarz żołnierzy niemieckich w Siemianowicach Śląskich

Wczesną wiosną tego roku odwiedziłam poruszające miejsce pamięci. W Siemianowicach Śląskich znajduje się jeden z trzynastu w Polsce cmentarzy, na których pochowano poległych w czasie II wojny światowej żołnierzy niemieckich, w tym również Ślązaków przymusowo wcielonych do Wehrmachtu. Szczątki ekshumowane z bezimiennych grobów znajdują tu godne miejsce na wieczny spoczynek. 


Cmentarz znajduje się na uboczu, przylega do pola golfowego i parku Bażantarnia. Szacuje się, że podczas drugiej wojny światowej na ziemiach polskich poległo około 500 tysięcy żołnierzy armii niemieckiej. Większość z nich pochowano w bezimiennych grobach. O ile po 1945 roku w naszym kraju powstała niezliczona ilość cmentarzy żołnierzy radzieckich, tak na godne miejsca pochówków Niemców trzeba było poczekać do przemian politycznych. Na mocy porozumień międzyrządowych z 1989 i 1991 roku oraz dzięki porozumieniu Republiki Federalnej Niemiec i Rzeczypospolitej Polskiej o grobach ofiar wojen i przemocy totalitarnej z 2003 roku doszło do utworzenia cmentarzy wojennych, na których złożono ciała żołnierzy niemieckich.


W latach 1997-2007 na teren siemianowickiego cmentarza przewieziono szczątki ponad 23 000 niemieckich ofiar wojny z mogił znajdujących się w województwach śląskim, małopolskim, świętokrzyskim i łódzkim. W przyszłości cmentarz może pomieścić ciała nawet 35 000 ofiar wojny. Oficjalnie cmentarz został otwarty w 1998 roku, a jego organizacją zajmował się federalny Niemiecki Związek Opieki nad Grobami Wojennymi. Do użytku publicznego oddano go w 2006 roku.


Wizyta na tym cmentarzu jest poruszającym przeżyciem. Jego wystrój jest prosty, wręcz ascetyczny. Na rozległym terenie znajdują się kamienne krzyże oraz obeliski z wyrytymi nazwiskami żołnierzy oraz miejscami, w których polegli. W centralnym miejscu znajduje się wysoki krzyż z miejscem na złożenie kwiatów. Część tablic pozostaje nieuzupełniona, co potwierdza, że planowane są kolejne pochówki. Pisząc o tym cmentarzu chcę odrzucić politykę i historyczne zaszłości. Spoglądając na te tablice widzę nazwiska głównie młodych mężczyzn, chłopców wysłanych na rzeź. Kilkadziesiąt lat musiało minąć, aby otrzymali godne miejsce pochówku. 




sobota, 4 lipca 2020

Horzelica i Stary Groń. Panorama z bunkrem w tle

Zmiany planów - nie lubię ich, ale zwykle po fakcie przyznaję, że było warto działać spontanicznie. Tak było w połowie maja, kiedy wybraliśmy się do Brennej. Przypadkiem trafiliśmy na bunkier w górach i zdobyliśmy inny szczyt niż planowaliśmy. Czy żałujemy? Ani trochę!


Wycieczki w góry z dzieckiem - temat rzeka. Zanim się ogarniemy i dojedziemy, to można już wracać. Zebraliśmy się dość późno, do Brennej dojechaliśmy koło południa i gdy już mieliśmy wysiadać z auta... zaczął padać deszcz. Miny trochę nam zrzedły i zgodnie przyznaliśmy, że wycieczka na Orłową i Trzy Kopce Wiślańskie może być tego dnia nieco ponad nasze siły. To może na Horzelicę i Stary Groń?


Trochę bez przekonania w siąpiącym deszczu ruszyłam żółtym szlakiem pod górkę. W końcu co ciekawego może nas spotkać na takiej małej górce? Po paru minutach deszcz przestał padać i rozpogodziło się. Plułam sobie w brodę, że postanowiliśmy zmienić plany. Moje nastawienie zmieniło się o 180 stopni, gdy doszliśmy do drogowskazu na bunkier. Ok, super, idziemy!

Bunkier nie okazał się być tym, czego szukaliśmy. Okazał się on być ruiną bunkra, w dodatku bunkra partyzanckiego. Nie było podziemi, ciemnicy ni żelbetu. Była kupa kamieni, ale ważna kupa kamieni, bo użytkowana przez 10 miesięcy przez pododdział AK Wędrowiec w Brennej Leśnicy i nigdy nie zdobyta przez okupanta. Schron miał wymiary 5x6x2 m. Niemniej atrakcja zaliczona, można iść dalej pod górę.


Na Stary Groń weszliśmy dość szybko, trasa nie była wymagająca. Znaleźliśmy się na rozdrożu o nazwie Diabli Młyn (tak samo nazywa się obejrzany chwilę wcześniej bunkier). Znajduje się tam parę zabudowań i kapliczka. Zdecydowaliśmy się skierować na Horzelicę.


Horzelica jest najwyższym wzniesieniem w grzbiecie Starego Gronia i mierzy 797 m n.p.m. Rozciąga się z niej piękna panorama zarówno w kierunku wschodnim, jak i zachodnim. Spotkać tu można wielu wędrowców, nie brakuje także osób odpoczywających na trawie. My jednak postanowiliśmy przystanek zrobić w innym miejscu, więc wróciliśmy na Diabli Młyn i poszliśmy dalej czarnym szlakiem.



Nieco poniżej szczytu o nazwie Stary Groń (będącego częścią grzbietu o tej samej nazwie) znajduje się polana z wieżą widokową. To właśnie tutaj zdecydowaliśmy się odpocząć. Z wieży roztacza się widok na cztery strony świata. Warto także dodać, że Stary Groń jest najstarszym w Brennej ośrodkiem sałasznictwa (od 1 połowy XVII w.!) Wypasy owiec prowadzono na Starym Groniu jeszcze w latach 60. XX wieku, a sporadycznie nawet do lat 80. XX w.



Po dłuższym odpoczynku przyszedł czas na powrót - zeszliśmy zielonym szlakiem, a następnie wzdłuż drogi wróciliśmy do auta. Choć z początku podeszłam z dystansem do zmiany pierwotnych planów, to nie żałuję, że zdobyliśmy tego dnia Stary Groń. Widoki były przepiękne, pogoda zrobiła się cudowna i nawet ten "skromny" bunkier będziemy długo wspominać. Jeśli szukacie łatwej, ale ciekawej trasy w Beskidzie Śląskim, to ta trasa będzie idealna.