środa, 28 sierpnia 2019

Dom Gerharta Hauptmanna - tajemnicza willa kontrowersyjnego noblisty

Z Dolnego Śląska wywodzi się wielu zasłużonych dla nauki i kultury osób, w tym szereg noblistów. Jeden z nich - pochodzący ze Szczawna-Zdroju Gerhart Hauptmann - na długie lata osiadł w Jeleniej Górze - Jagniątkowie. Dziś w jego willi znajduje się muzeum poświęcone pamięci pisarza. Wspaniałe wnętrza posiadłości docenią nie tylko miłośnicy literatury, ale i pasjonaci architektury i sztuki Dolnego Śląska. 



Hauptmann uchodzi za jednego z bardziej docenianych pisarzy niemieckich, nazywa się go „ojcem niemieckiego dramatu naturalistycznego”. W 1912 roku został uhonorowany Nagrodą Nobla za całokształt twórczości, a jego najważniejszym dziełem jest dramat "Die Weber" ("Tkacze") z 1892, opisujący powstanie tkaczy śląskich w 1844. Pochodził z Dolnego Śląska - urodził się w 1862 r. w Szczawnie-Zdroju, nauki przyjmował między innymi we Wrocławiu, a od 1901 roku do swojej śmierci w 1946 r. mieszkał w Jagniątkowie - obecnie dzielnicy Jeleniej Góry. Zgodnie z wolą pisarza, w jego willi powstało muzeum poświęcone pamięci noblisty, jednak musiało minąć wiele lat zanim tak się stało. Po wojnie w rezydencji działał ośrodek wypoczynkowy dla dzieci i dopiero przemiany polityczne po roku '89 sprawiły, że pojawiła się szansa stworzenia w Jagniątkowie muzeum poświęconego Hauptmannowi. Dziś placówka stanowi swoistą laurkę wystawioną wybitnemu dramaturgowi, jednak gdy wczytamy się dokładniej w jego biografię, okazuje się, że jego życie nie zawsze było takie krystaliczne.


Początki nie były łatwe. Hauptmann długo poszukiwał swojej drogi do artystycznego spełnienia, próbując swoich sił między innymi w rzeźbiarstwie i rysunku. Parokrotnie przerywał naukę w różnych szkołach, nie potrafił odnaleźć się w wielkim mieście i przerastała go surowa, pruska dyscyplina. Przez pewien czas uczył się nawet w szkole rolniczej, ale praca fizyczna okazała się  być ponad siły chorowitego Hauptmanna. W 1885 roku ożenił się z córką zamożnego kupca - Marie Thienemann, której majątek pozwolił mu skupić się na pracy literackiej. Co ciekawe, Marie była siostrą żony jego brata, toteż gdy w 1893 roku znalazł sobie kochankę - dużo młodszą od siebie skrzypaczkę Margarete Marschalk - popadł w burzliwy konflikt nie tylko z żoną, ale i własnym bratem. Miłosny trójkąt ciągnął się latami i dopiero w 1904 roku Hauptmann uzyskał rozwód. W tym samym roku ożenił się z Margarete. Już w 1901 roku zbudował dla siebie i nowej ukochanej (oraz urodzonego w 1900 r. syna) willę w Jagniątkowie, która stała się miejscem jego życia, pracy artystycznej, a także punktem spotkań towarzyskich ludzi kultury. Pisarz znalazł w tym miejscu ukojenie oraz inspirację do pracy.


Noblista w swoim życiu wzbudzał sporo kontrowersji z powodów politycznych - jego pracy nie aprobowała niemiecka rodzina cesarska, blokując wystawianie sztuk, co argumentowano niedostateczną postawą patriotyczną. Konflikt nieco załagodziła pochwalna postawa Hauptmanna w stosunku do I wojny światowej. W 1933 roku Hauptmann podpisał oświadczenie lojalności wobec władzy NSDAP. Twórca uznany został przez nazistów za kluczową postać dla niemieckiej kultury i dzięki temu mógł do końca wojny pozostać w Niemczech. Nie ominęła go jednak fala cenzury. Nawet po przejęciu Dolnego Śląska przez administrację polską pozostał nie niepokojony w swojej willi w Jagniątkowie dzięki wstawiennictwu sowieckiego oficera kultury pułkownika Sokołowa. Polskie władze nalegały jednak na jego wysiedlenie, ale zanim to nastąpiło, Hauptmann zmarł na zapalenie oskrzeli w swoim domu. W muzeum dziś możemy oglądać tak makabryczne eksponaty, jak maskę pośmiertną pisarza, czy kanapę, na której spoczywało po śmierci jego ciało. Wolą pisarza było złożenie jego szczątków na rodzimym Dolnym Śląsku, jednak nowa władza nie wyraziła na to zgody. Po ponad miesiącu przechowywania w cynowej trumnie ciało noblisty spoczęło na cmentarzu Inselfriedhof w klasztorze na wyspie Hiddensee.


Długie lata, jakie upłynęły od śmierci pisarza do utworzenia muzeum, a także przemiany polityczne, doprowadziły do częściowej dewastacji willi w Jagniątkowie. Nie zachował się oryginalny wystrój większości pomieszczeń, ale udało się wiernie odtworzyć gabinet, a także odrestaurować najpiękniejsze pomieszczenie z bogato zdobioną klatką schodową. Zachwyt wzbudza również otaczający willę ogród, w którym Hauptmann oddawał się inspirującym spacerom. Noblista jest raczej mało rozpoznawalną postacią w Polsce, więc jeśli chcecie poznać bliżej jego osobę i zarazem obejrzeć wspaniałe wnętrza willi, wybierzcie się do Jagniątkowa. 

niedziela, 25 sierpnia 2019

Łopienka - cerkiew ocalona od zapomnienia

Czy dzięki pasji i zaangażowaniu można tchnąć życie w miejsce zupełnie zapomniane? Tak, a cerkiew w Łopience jest tego idealnym przykładem. Ta niepozorna świątynia położona w malowniczej dolince dziś jest miejscem napawającym nadzieją, ale jej historia na przestrzeni lat bywała dość burzliwa...


Już w XVI wieku w dolinie potoku Łopienka powstała założona przez Balów wieś. Nie była to duża osada - w latach 30. XX wieku zamieszkiwało ją zaledwie 300 osób, wysiedlonych zresztą tuż po II wojnie światowej. Opuszczona wieś poddała się upływowi czasu - drewniane chaty się zawaliły, drzewa owocowe zdziczały, a w końcu i murowana cerkiew uległa zniszczeniu i obróciła się w ruinę. Po wojnie ukradziono blachę z dachu, w latach 60. zawaliła się więźba dachowa, a wnętrza służyły góralom jako zagroda dla owiec.

Dolinka, w której znajduje się cerkiew

Aż trudno uwierzyć, że ta niepozorna świątynia z 1757 roku przed wojną ściągała do Łopienki na odpusty tłumy wiernych. Swoją popularność zawdzięczała cudownej ikonie Matki Boskiej Łopieńskiej z pierwszej połowy XVIII wieku. Szczęśliwym zrządzeniem losu święty obraz przetrwał wojenną zawieruchę i dziś oglądać go można w sanktuarium w Polańczyku. Kopia ikony cieszy oko zwiedzających cerkiew w Łopience, podobnie jak oryginalna rzeźba Chrystusa Bieszczadzkiego. Ale nie wyprzedzajmy faktów. 

Kopia ikony znajduje się na środku ołtarza

Jako pierwszy zrujnowaną cerkwią zainteresował się w 1972 roku historyk sztuki i powiatowy konserwator zabytków - Olgierd Łotoczko, który własnymi siłami podjął się zabezpieczenia murów zrujnowanej świątyni. Niestety po jego tragicznej śmierci w 1976 roku w górach Hindukuszu zaniechano dalszych prac. W 1983 roku znalazł się kolejny zapaleniec - Zbigniew Kaszuba, który przy wsparciu Towarzystwa Opieki nad Zabytkami podjął się ratowania cerkwi w Łopience, zaczynając prace zabezpieczające niemal od nowa.

Łopienka jest też domem wielu gatunków dzikich zwierząt

W 1990 roku udało się uzyskać zgodę na rekonstrukcję świątyni. Wiele prac wykonywano społecznie, korzystając z zaangażowania wolontariuszy. Po wstrzymaniu dotacji z Ministerstwa Kultury i Sztuki prace finansowano z ofiar, zbiórek, sprzedaży m. in. śpiewnika turystycznego oraz przy wsparciu sponsorów. Dzięki ogromnemu zaangażowaniu wielu osób udało się odbudować nie tylko cerkiew z dzwonnicą, ale też kaplicę grobową oraz kapliczkę na przełęczy Hyrcza.


Dziś cerkiew w Łopience jest nieodpłatnie udostępniana zwiedzającym w okresie letnim. W niedziele odprawiane są nabożeństwa. Wnętrze świątyni jest surowe, wręcz ascetyczne, jakby miało w ten sposób podkreślić trud włożony w ratowanie tego miejsca. Chłód świątyni da ukojenie w upalny dzień, a dach pozwoli schronić się przed deszczem. Łopienka jest miejscem spokojnym, oddalonym od zgiełku, w którym każdy znajdzie dla siebie miejsce na chwilę refleksji lub modlitwę. 

Wnętrze świątyni

Jak dotrzeć do cerkwi? Droga jest bardzo prosta i bez problemu pokonają ją nawet osoby nieprzyzwyczajone do górskich wędrówek. Auto należy zostawić na parkingu znajdującym się między wsiami Polanki i Buk (dokładnie tutaj) i z tego miejsca czeka nas spacer po niezbyt wymagającym terenie. Do przejścia w jedną stronę są niecałe 3 kilometry, tempo każdy ma swoje, ale żwawym krokiem można dojść już w około 45 minut. Po drodze, tuż przed cerkwią, znajduje się wiata turystyczna dla spragnionych odpoczynku. Po drodze mija się niestety nieczynne retorty - piece do wypalania węgla drzewnego. 

Retorty

Łopienka miała wiele szczęścia w nieszczęściu, trafiając pod opiekę osób, które poświęciły jej kawał swojego życia, wiele pracy i serca. Odwiedzając cerkiew można zrozumieć, dlaczego z taką determinacją odbudowano świątynię. To miejsce napawa spokojem, daje ukojenie i wyciszenie. Nie ma w Bieszczadach drugiej takiej cerkwi. Odwiedźcie ją koniecznie, najlepiej poza szczytem sezonu turystycznego.

sobota, 24 sierpnia 2019

Wytwórnia wódek, zaginiony rycerz i końskie łby - wrocławski "Trójkąt Bermudzki"

Przez lata za wrocławskim "Trójkątem Bermudzkim", czyli części Przedmieścia Oławskiego, ciągnęła się zła sława, która zaowocowała takim niechlubnym przydomkiem. Są jednak tacy, którzy w tych zniszczonych kamienicach potrafią odnaleźć wiele (przemijającego) piękna. Pokażę Wam dziś parę zdjęć będących efektem spaceru po okolicach ulicy Traugutta, podczas którego dostrzegłam miejsca, które mnie szczególnie kojarzą się z tą częścią Wrocławia.

Dawna wytwórnia wódek Carla Schirdewana

Trudno w to uwierzyć, ale przed II wojną światową była tu niezwykle reprezentacyjna dzielnica Wrocławia. Podczas oblężenia Festung Breslau obszar Przedmieścia Oławskiego został zniszczony w około 60% (najbardziej ucierpiały okolice Placu Wróblewskiego). Po 1945 roku grasowały tu bandy szabrowników, a sporą część nowych mieszkańców stanowił lumpenploretariat, współczynnik przestępczości był dość wysoki i w efekcie po latach do okolicy przylgnęła nazwa "Trójkąt Bermudzki". Dziś powoli podejmowane są próby rewitalizacji terenu. Zaniedbane kamienice mają jednak swój atut - na ulicy Mierniczej powstało wiele filmów, między innymi Steven Spielberg kręcił tu „Most Szpiegów” z Tomem Hanksem w roli głównej.

ulica Miernicza

Wiele razy spacerowałam po "Trójkącie" z aparatem, między innymi szukając "Pocztówek z Breslau", czyli niemieckich napisów. Tym razem postanowiłam zrobić zdjęcia takim miejscom, które dla mnie są symbolem okolic ulicy Traugutta. Symbolem utraconego piękna, które wciąż jednak przypomina o lepszych czasach tej okolicy. Czy daje też nadzieję na odzyskanie blasku przez "trójkąt"?

ulica Prądzyńskiego - dawna piekarnia

Już na wstępie ulica Traugutta kojarzy mi się z dwoma detalami kamienic. Narożny budynek przy placu Zgody zdobią piękne drzwi z płaskorzeźbami rycerzy. Albo raczej zdobiły, bo w zeszłym roku fragment jednego ze skrzydeł zniknął w niewyjaśnionych okolicznościach... Czy posłużył jakiemuś nieuczciwemu koneserowi sztuki, czy pomógł komuś rozpalić zimą w piecu - pewnie nigdy się nie dowiemy.

Te same drzwi w 2016 i 2019 roku

Drugi detal znajdziemy przy bramie kamienicy o numerze 97. Końskie głowy spoglądające na nas z góry sugerują, że kiedyś w oficynie działały zakłady kowalskie, wozownia i firma transportowa. Chyba tylko fakt, że zdobienia umieszczono dość wysoko sprawił, że zachowały się w tak dobrym stanie. Pozostała część frontowej elewacji kamienicy jest niestety dość zaniedbana.


To nie jedyne końskie łby, jakie spotkamy w tym rejonie. Nie mam tu na myśli nierównej drogi - wystarczy wejść na podwórko kamienicy o numerach 102-104, aby znaleźć się w innym świecie, zupełnie odizolowanym od gwaru ulicy. Oficyna zaskoczy niemal każdego - oto znajdujemy się w dawnej wytwórni wódek Carla Schirdewana z XIX wieku. To niesamowite, z jak wielką pieczołowitością niegdyś projektowano budynki przemysłowe! Oficyna jest zaniedbana i obskurna, ale rzeźba kobiety i dwa medaliony z końskimi głowami oraz wieżyczka zegarowa sprawiają, że poczujemy się, jak w jakiejś bajce... a może koszmarze? Niestety mimo wielu dających nadzieję doniesień medialnych kamienica wciąż nie doczekała się rewitalizacji.


Do kolejnego obiektu, który przypomina o dawnej świetności "Trójkąta" musimy podejść na Żabią Ścieżkę. W sąsiednie budynki dosłownie wklejony jest wyróżniający się formą budynek Kościoła Chrystusowego z połowy XIX wieku. Od lat powojennych niszczeje i kwestią czasu była całkowita dewastacja zwieńczona zawaleniem się dachu. Przez pozbawione witraży okna zobaczyć można resztki zdobień zachowanych na sklepieniu łukowym. Chwilową nadzieję daje żółta tablica z informacją o budowie... ale dość szybko okazuje się, że to tylko manifest artystyczny.


Na deser zostawiłam sobie kamienicę, o której istnieniu dowiedziałam się dzięki audycjom Joanny Mielewczyk w Radiu RAM. Na rogu Prądzyńskiego i Łukasińskiego znajduje się jedna z najpiękniejszych secesyjnych kamienic we Wrocławiu z niezwykłą płaskorzeźbą kobiety zwanej Martą. Zresztą co tu dużo pisać - posłuchajcie co do powiedzenia na temat historii tego miejsca ma Pani Barbara Kwiatkowska - mieszkanka kamienicy od ponad 70 lat. Link do audycji. 


Tak wygląda moje subiektywne spojrzenie na "Trójkąt Bermudzki", na jego najbardziej charakterystyczne miejsca i detale. Ten krótki spacer oczywiście nie wyczerpuje tematu, a po starych uliczkach i bramach kamienic można krążyć godzinami. Czy znajdziemy tam nadzieję na rewitalizację dzielnicy, czy nadal będzie się ona kojarzyć z zaniedbaniem i przestępczością? Chciałabym być optymistką, dlatego dostrzegam w tych detalach wiele piękna, ale też wiem, że dużo tu jeszcze musi się zmienić. 

sobota, 17 sierpnia 2019

Bukowe Berdo - trening dla ciała, uczta dla oka

Połoniny - bezkresne murawy rozciągające się powyżej linii lasu - jak nic innego kojarzą się z wędrówkami po Bieszczadach. Jak już przejdzie się Połoninę Wetlińską i Caryńską, wdrapie się na Tarnicę oraz Rawki i wciąż czuje się niedosyt, to szuka się dalej. A może by tak wybrać się na Bukowe Berdo?


Latem ze względu na bliskość Tarnicy może być tu tłoczno, ale bądźmy szczerzy - latem wszędzie jest więcej ludzi na szlakach. Poza sezonem spotkacie tu tylko ciszę i spokój, a Wasze oczy nacieszą się bezkresnym widokiem wciąż jeszcze dzikich gór. Jak iść? Opcji jest kilka. Można zacząć w Wołosatem i przejść przez Tarnicę, inną opcją jest niebieski szlak z Widełek. Najszybszą i najłatwiejszą opcją będzie jednak podejście z Mucznego.

Muczne widziane z Bukowego Berda - teren nawet dziś może uchodzić za odludny

Jadąc do Mucznego, wkraczamy na niegdyś niedostępny i tajemniczy obszar. Teren ten przez dziesięciolecia był niedostępny dla turystów, a poruszanie się po nim wymagało uzyskania zgody Bieszczadzkiego Parku Narodowego i Straży Granicznej. Temperaturę wokół "bieszczadzkiego worka" dodatkowo podgrzewał fakt, że w 1975 roku w osadzie Muczne wybudowano luksusowy ośrodek wypoczynkowy dla największych osobistości PRL-u. Dziś jest to dostępny dla wszystkich hotel i to właśnie w jego okolicy możemy poszukać miejsca do zaparkowania auta.

Pierwsze widoki z parkingu

Początek wędrówki to żmudne podejście żółtym szlakiem przez las. Bądźmy szczerzy - jest duszno, idzie się jednostajnie pod górę i w sumie przez pierwszą godzinę niewiele się dzieje. Co jakiś czas są ławeczki, więc można usiąść i odpocząć lub się posilić. Dopiero na wyjściu na połoninę podejście robi się ostrzejsze i po chwili wychodzi się na otwartą przestrzeń. Pojawiają się też pierwsze widoki. Jeszcze parę kroków i dochodzimy do szlaku niebieskiego.


Mało ciekawe podejście przez las wynagradzają pierwsze widoki - z jednej strony Bukowe Berdo, z drugiej Połoniny Caryńska i Wetlińska

Na łączeniu szlaków jesteśmy już dość wysoko - osiągnęliśmy 1160 metrów n.p.m. W obie strony rozciągają się piękne widoki na Połoniny Caryńską i Wetlińską, a także całe Bukowe Berdo. Do tabliczki szczytowej i zarazem najwyższego punktu Bukowego Berda (1311 m n.p.m.) została nam jednak jeszcze około godzina marszu lekko pod górę. Bezkresna panorama wynagradza wszystkie trudy wędrówki. Jest przepięknie.

Tarnica widziana z wędrówki przez przepiękne Bukowe Berdo

Widoki z Bukowego Berda: z lewej w kierunku Tarnawy Niżnej, z prawej: w kierunku Kopy Bukowskiej i Halicza

Po dotarciu na punkt widokowy z tabliczką szczytową widać niemal z bliska Tarnicę (1346 m n.p.m. - najwyższy szczyt polskich Bieszczadów) nieco zasłoniętą przez grzbiet Krzemienia. Można kontynuować wędrówkę w tamtą stronę albo zawrócić i na dół zejść tę samą drogą, co weszliśmy na górę. Wyjątkowo w okresie, w którym zdobyliśmy Bukowe Berdo, szlak na Tarnicę był zamknięty, więc nawet nie rozważaliśmy takiej opcji. Musieliśmy zresztą wrócić do auta, bo okolica Mucznego jest kiepsko skomunikowana z resztą świata (zwłaszcza poza sezonem).

Połoniny Caryńska i Wetlińska oraz Tarnica widziane z Bukowego Berda

Zejście tę samą trasą do Mucznego

Wycieczka na Bukowe Berdo z Mucznego należy do raczej łatwych tras - w obie strony jest to zaledwie 12 kilometrów. Oczywiście należy wziąć poprawkę na pogodę, bo zarówno upał, jak i burza na połoninie może stwarzać zagrożenie nawet dla doświadczonych wędrowców. Plusem tej trasy jest możliwość urozmaicenia sobie wędrówki poprzez przejście np. na Tarnicę i zejście do Wołosatego. Opcji - jak na Bieszczady - jest sporo. A widoki nie pozostawią nikogo obojętnym, to Wam mogę zagwarantować!

Trasa: Muczne – Muczne | mapa-turystyczna.pl
Wg Endomondo 12 km, 3 h - nigdy nie wiem, komu wierzyć ;-)

wtorek, 6 sierpnia 2019

„Bieszczady Odnalezione” - podróż w przeszłość do opuszczonej wsi Jaworzec

Nie jest to topowa atrakcja Bieszczadów. Żadne must-see, nie znajdziecie tego miejsca w większości przewodników. Pewnie nawet wiele osób nocujących w pobliskiej bacówce nie przejdzie się po okolicy w poszukiwaniu śladów dawnej wsi Jaworzec. Dla mnie takie miejsca są kwintesencją Bieszczad, które urzekają nie tylko wspaniałymi widokami, ale też ledwo dostrzegalnymi śladami historii tych ziem...


Jadąc ze Smereku w stronę Cisnej, skręciliśmy w Kalnicy w podrzędną drogę. Droga stawała się coraz węższa, asfalt coraz gorszy (dobrze, że jest w ogóle), aż w końcu dojechaliśmy do rozwidlenia dróg przed mostem na rzece Wetlinie. Niektórzy jadą jeszcze kawałek dalej, ale to też jest dobre miejsce na zostawienie samochodu i wyruszenie na spacer śladami historii Jaworca.


Ten most i ta droga nie istniały przed wojną. Ponad 70 lat temu poruszalibyśmy się lewym brzegiem Wetliny, a przez wodę przeprawilibyśmy się drewnianą kładką. Podczas spaceru otaczałyby nas liczne drewniane chaty zamieszkujących wieś Bojków, po drodze mijalibyśmy pola i sady. Pozdrawialibyśmy mieszkańców wsi, choć na pewno nie dalibyśmy rady ukłonić się każdemu, bowiem Jaworzec zamieszkiwało około 500-600 osób. Wszystkich wysiedlono w 1947 roku.


Nie doszlibyśmy też do Bacówki PTTK, ponieważ ta powstała dopiero w latach 70. XX wieku. I na pewno nie czytalibyśmy o historii wsi na tablicach w dwóch językach - polskim i ukraińskim - przygotowanych w 2012 roku przez Stowarzyszenie Rozwoju Wetliny i Okolic w ramach projektu „Bieszczady Odnalezione”. Podziwiam, szanuję i dziękuję za ogromną pracę włożoną w przygotowanie tej historyczno-sentymentalnej ścieżki. Wolontariuszom udało się dotrzeć do dawnych mieszkańców wsi i na podstawie ich wspomnień odtworzyć ducha dawnego Jaworca. Dzięki temu dziś każdy z nas może wyruszyć w podróż w przeszłość.


Choć na teren wsi weszliśmy już za mostem, to pierwsze bardziej namacalne ślady przeszłości napotkaliśmy dopiero kawałek za bacówką. Znajduje się tu pozostałość cmentarza z nielicznymi śladami grobów oraz drewnianym krzyżem. Miejsce to wyjątkowo umiłowały sobie mrówki, dlatego musieliśmy szybko uciekać, żeby nie skończyć, jak Telimena w "Panu Tadeuszu".


Idąc dalej prosto, a następnie podążając drogą w prawo, znaleźliśmy piwnicę gospodarczą - kamienną podmurówkę, na której przed laty stała drewniana chata. Takich domów musiało być sporo na terenie całej wsi. W piwnicach przechowywano owoce i warzywa oraz inne produkty spożywcze, które wymagały niskiej temperatury. Z tablicy informacyjnej dowiedzieliśmy się o "skarbie" znalezionym w podziemnej skrytce - był to depozyt metalowych przedmiotów ukryty przez właścicieli gospodarstwa przed wysiedleniem.


Kierując się na łąkę, dotarliśmy do zrekonstruowanego krzyża pańszczyźnianego. Przez długie lata pozostawał on zniszczony i dopiero parę lat temu udało się odtworzyć jego oryginalny wygląd na podstawie fotografii z 1961 roku. Podobne krzyże były licznie stawiane na Zakarpaciu i w Beskidzie Niskim, a miały one upamiętniać ważne wydarzenie - uwłaszczenie chłopów i zniesienie pańszczyzny w Galicji (1848 r.).


Kontynuujmy nasz spacer przez historię, a bardziej namacalnie - łąkę... Bardzo zarośniętą łąkę i tu znów pojawiło się pytanie - czemu nie wzięliśmy maczety? W końcu to miał być tylko spacer, a nie przedzieranie się przez zarośla, ale wyszło, jak zawsze. Dotarliśmy do jeszcze jednej piwnicy, podobnej do tej poprzedniej, ale dużo bardziej zarośniętej. Tuż obok znajduje się częściowo zrekonstruowana chata z okresu międzywojennego. Należała ona do Wasyla Kaczora i jego rodziny. Wysiedlono ich na tereny północno-wschodniej Polski w ramach akcji Wisła, a dom spalono. Rozglądając się po okolicy trudno dziś uwierzyć, że domostwo stało w centralnej części wioski!


Aby dotrzeć do najważniejszego punktu Jaworca - cerkwi  pw. św. Wielkiego Męczennika Dymitra z 1846 r. - musieliśmy się przedrzeć przez jeszcze większe zarośla. Chyba musimy zacząć jeździć w Bieszczady jesienią i zimą... Drewniana świątynia miała podłużną nawę i przypominała kształtem świątynię łacińską. Wszyscy mieszkańcy Jaworca byli jednak wyznania greckokatolickiego. Cerkiew doszczętnie zniszczono w 1947 roku i do dziś zachowały się jedynie fragmenty podmurówki. Aby uczcić pamięć tego miejsca, współcześnie postawiono krzyż, ikonę i zniszczone drewniane drzwi oraz, oczywiście, tablicę informacyjną, dzięki której można poznać tragiczną historię tego miejsca.


Na terenie dawnej cerkwi skończyła się nasza podróż w przeszłość, trzeba było powoli wracać do samochodu i cywilizacji. W okolicy znajdują się jeszcze dwie miejscowości na szlaku „Bieszczady Odnalezione” - Ług oraz Zawój. Tego dnia nie daliśmy rady do nich dotrzeć, ponieważ upał i tak już wystarczająco mocno dał nam się we znaki. Bieszczady w ten sposób odkrywać można jeszcze przez długie lata, dlatego zostawiliśmy sobie coś na następny raz. I na jeszcze kolejny. Oraz dziesiątki przyszłych.