sobota, 30 czerwca 2018

Mauzoleum w Jałowcu - daremne żale, próżny trud

W Jałowcu - najmniejszej miejscowości gminy Lubań w województwie dolnośląskim - mieszka rozpacz. Przejmujący wyraz cierpienia i tęsknoty rodziców za utraconym dzieckiem po niemal 150 latach stoi sprofanowany. Okaleczone rzeźby tylko podkreślają beznadzieję tego miejsca.

Trudno powiedzieć, kiedy dokładnie dokonano dekapitacji, ale jedno jest pewne - nie zrobili tego uciekający Niemcy. Ciekawe, co pomyśleliby pogrążeni w żałobie rodzice, gdyby dowiedzieli się, że ostatnia pamiątka po ukochanym synu została zdewastowana i zapomniana? Pewnie to samo, co rodziny wszystkich zniszczonych grobów, potomkowie ludzi, na mogiłach których urządzono śmietniska albo wybudowano baseny, szkoły czy urządzono parki. Na Dolnym Śląsku nie było po wojnie litości dla niczego, co niemieckie, a cmentarze bez refleksji równano z ziemią.

Zdjęcie archiwalne z dolny-slask.org.pl

Wingendorf - dzisiejszy Jałowiec - w XIX wieku był własnością Karla Christiana Lachmanna, syna nestora kupców z Gryfowa. Karl ze swoją żoną - Mathildą Theodorą - doczekał się trójki dzieci - dwóch córek i syna, urodzonego 16 lutego 1847 r. Karla Roberta von Lachmanna. To właśnie jemu poświęcone zostało mauzoleum, będące w późniejszym czasie rodzinnym grobowcem. Karl Robert zginął młodo, w wieku zaledwie 23 lat, w bitwie pod Mars la Tour, podczas wojny prusko-francuskiej, służąc w stopniu porucznika husarii pułku Schleswig-Holstein. 


Zrozpaczeni rodzice, utraciwszy jedynego męskiego potomka, postanowili upamiętnić syna, stawiając naprzeciwko pałacu przepiękne mauzoleum. Budowy neogotyckiej kaplicy podjął się nie byle kto, bo Karl Lüdecke, który zaprojektował także Nową Giełdę we Wrocławiu, Pałac w Kopicach (sic!), a także przeprowadził renowację wrocławskiego ratusza. Rzeźbę anioła opłakującego zmarłego Lachmanna wykonał Rudolf Siemering, berliński rzeźbiarz.


Jeśli wierzyć relacjom, mauzoleum po II wojnie światowej nie miało wiele szczęścia. Podobno jeszcze na przełomie lat 50. i 60. XX wieku rzeźba nie była zdewastowana, ale w latach 60. miejscowi wandale włamali się do krypty i próbowali sprzedać na złom miedzianą trumnę Karla Roberta. Choć wtedy udaremniono szaber, to parę lat później sytuacja się powtórzyła i sarkofag został bezpowrotnie utracony, a los szczątek młodego Lachmanna pozostaje do dziś nieznany. Podejrzewam, że w tym okresie mogła ulec dewastacji również rzeźba.


W otoczeniu mauzoleum znajduje się także zarośnięta aleja lipowa, folwark oraz zniszczony neoklasycystyczny pałac z dobrze zachowanym kartuszem herbowym. Wszystkie budynki są zapuszczone i sprawiają wrażenie, jakby od lat się nimi nikt nie interesował - podobnie jak mauzoleum. Gdyby nie jedno z mieszkań w oficynie, które wyglądało na zamieszkałe, to można by pomyśleć, że znaleźliśmy się w jakiejś opuszczonej wiosce. 



Rozpacz - to jedyne, co przychodzi mi na myśl, gdy chcę opisać Jałowiec. Rozpacz rodziców po utracie ukochanego dziecka. Rozpaczliwy stan, do jakiego doprowadzono mauzoleum i jego otoczenie. Rozpaczliwy brak perspektyw na zmianę istniejącego stanu rzeczy.

piątek, 29 czerwca 2018

Ocalała perła klasycyzmu - Pałac Wallenberg-Pachaly

Choć na moim blogu najczęściej goszczą pałace zrujnowane, rozkradzione i zapomniane, to tym razem wejdziemy w miejsce zgoła odmienne. Jedyne takie zachowane we Wrocławiu. Dzieło jednego z najwybitniejszych architektów klasycystycznych Carla Gotthard Langhansa, którego najbardziej znanym projektem jest berlińska Brama Brandenburska. Oto na co dzień niedostepny dla zwiedzających pałac Wallenberg-Pachaly.


Langhansowie - bo było ich dwóch - to niezwykle ciekawa i utalentowana rodzina. Choć możecie nie kojarzyć ich nazwiska, to z pewnością znacie ich najważniejsze realizacje, a są wśród nich prawdziwe perły. Ojciec - Carl Gotthard Langhans (1723-1808) - najbardziej zasłynął dzięki Bramie Brandenburskiej, ale zawdzięczamy mu także przebudowę pałacu Hatzfeldtów w Żmigrodzie, projekt pałacu Hatzfeldów we Wrocławiu oraz liczne kościoły ewangelickie na Dolnym Śląsku: m. in. w Dzierżoniowie, Żeliszowie czy Sycowie. Syn - Carl Ferdinand Langhans (1782 - 1869) - poszedł w ślady ojca, specjalizując się głównie w projektowaniu gmachów teatralnych i operowych (m. in. Opery Wrocławskiej), ale według jego wizji powstała również Stara Giełda we Wrocławiu czy Synagoga pod Białym Bocianem. Pałac rodziny Wallenberg-Pachaly jest o tyle wyjątkowy, że stał się wspólnym dziełem ojca i syna. 

Brama Brandenburska w Berlinie i Opera Wrocławska - dzieła Langhansów

Zamożna i szanowana we Wrocławiu rodzina Wallenberg-Pachaly postanowiła postawić swoją reprezentacyjną siedzibę nad fosą miejską przy tzw. Końskim Targu. Zadania zaprojektowania budynku podjął się nikt inny jak Lagnhans senior, a po latach jego dzieło kontynuował Langhans junior, powiększając gmach o trójosiowe skrzydło zachodnie. Dziś nie ma już targu, a w miejscu dawnej fosy znajduje się jedna z bardziej ruchliwych ulic miasta - Kazimierza Wielkiego. Pałac niemal cudem uszedł w idealnym stanie z walk o Wrocław i do dziś cieszy oko jedynymi zachowanymi w mieście oryginalnymi wnętrzami klasycystycznymi. 



No, cieszyłby, gdyby można było do niego wejść. Pierwotnie pałac łączył funkcje użytkowe z mieszkalno-reprezentacyjnymi. Pierwsze piętro było luksusową rezydencją, a na parterze działało przedsiębiorstwo bankowo-handlowe, kantor wymiany walut i biuro obsługi spedycji towarów. Do 1945 roku siedzibę miał tu Commerzbank, a po wojnie budynek został zaadaptowany na oddział opracowywania zbiorów, gabinety dyrektorskie i administrację Biblioteki Uniwersytetu Wrocławskiego. W 2013 roku biblioteka przeniosła się do nowej siedziby, a pałac kilkukrotnie był wystawiany na sprzedaż. Wciąż czeka na nabywcę.



Na co dzień zamknięty na cztery spusty pałac otworzył się na odwiedzających w czerwcu dzięki Przeglądowi Sztuki Survival. Przez cztery dni jego wnętrza zamieniły się w miejsce dyskursu artystów z widzami, przestrzeń wykładów, debat i pokazów. A przede wszystkim pałac choć przez chwilę tętnił życiem, prezentując odwiedzającym nie tylko sztukę współczesną, ale i swoje największe skarby - salę owalną z kominkami, oryginalnymi stiukami oraz malowidło przedstawiające Chronosa autorstwa Philippa Antona Bartscha. W pałacu zachwyca okazała klatka schodowa, fascynują oryginalne boazerie oraz oryginalny układ pokoi w amfiladzie i co ciekawe - z dawnych czasów zachowały się tu trzy kasy pancerne.


Zachowane oryginalne kasy pancerne

Pałac Wallenberg-Pachaly to prawdziwy wrocławski skarb, choć mocno skrywany przed publicznością. Cieszy mnie otwartość na takie inicjatywy, jak Przegląd Sztuki Survival, bo dzięki temu o miejscu robi się głośniej i jest szansa na to, że znajdzie ono nowego właściciela, który będzie potrafił wykorzystać potencjał, jaki drzemie w rezydencji. Trzymajcie kciuki. 

niedziela, 17 czerwca 2018

Bielice - wieś w cieniu Rudawca i Kowadła (Korona Gór Polski)

Jest takie miejsce w Sudetach, gdzie można zdobyć dwa szczyty Korony Gór Polski w jeden dzień. Czy warto i co ciekawego zobaczycie po drodze - opowiem Wam za chwilę. Zapraszam Was na górską wędrówkę na Rudawiec i Kowadło.

Planując tę trasę - na mój 21 i 22 szczyt Korony, nie spodziewałam się żadnych trudności. Muszę jednak zwrócić tym górom honor - podejścia dały nam trochę popalić, zwłaszcza że musieliśmy wejść na Rudawiec, zejść do doliny i wejść na Kowadło, a następnie wrócić na dół. Byliśmy też już trochę zmęczeni po paru dniach upalnej majówki i chodzenia po górach, ale spokojnie - trasa jest całkiem łatwa, jak się jest w pełni sił i nie powinna nikomu sprawić problemów.


Zaparkowaliśmy auto w Bielicach w rejonie leśniczówki. Jest tam malutki parking, ale w okresie szczytu turystycznego szybko się zapełnia, na szczęście można stanąć także wzdłuż drogi. Na pierwszy cel obraliśmy wyższy szczyt - Rudawiec w Górach Bialskich (1112 m n.p.m.). Po krótkim dreptaniu po płaskim obszarze tzw. Nowej Bieli (o której napiszę później), stanęliśmy przed sporym podejściem. Trzeba było się zmierzyć ze stromym stokiem i dopiero po około 40 minutach podejścia zaczęło się nieco wypłaszczać. Mniej więcej od Uroczyska szlak biegnie granią i idzie się łagodniej, ale wciąż pod górkę. Na szczycie Rudawca można na chwilę odpocząć i zrobić sobie pamiątkowe zdjęcia. Najprostsze zejście znakowanym szlakiem biegnie tę samą drogą w dół.



Wróciliśmy do Bielic - do punktu wyjścia. Niedługo cieszyliśmy się ze schodzenia - znowu czekało nas ostre podejście pod górę. Trasa na Kowadło nie jest długa - zaledwie godzina marszu pod górę, ale nachylenie stoku sprawia, że nie jest to lekki spacerek. Początek idzie się łagodniej drogą, ale po paru minutach szlak odbija w las i zaczyna się wspinaczka. Na szczęście trasa nie jest długa i udało nam się w miarę sprawnie dotrzeć na Kowadło (988 m n.p.m.) - najwyższy szczyt po polskiej części Gór Złotych. Zejście - ponownie jak w przypadku Rudawca - robimy tym samym szlakiem, tylko, naturalnie, w dół.



Wróćmy jeszcze do płaskiego obszaru tzw. Nowej Bieli. Nie jest przypadkiem, że ten kawałek łąki ma swoją nazwę. W tym miejscu znajdował się nieistniejący dziś przysiółek wsi Bielice (d. Bielendorf) zwany Neu Bielendorf. Dlaczego zatem dziś mówimy Nowa Biela, a nie Nowe Bielice? Otóż Bielice przez pewien czas po 1945 roku nosiły właśnie nazwę Biela. W Neu Bielendorf w 1693 roku urodził się Michael Klahr, słynny śląski rzeźbiarz epoki baroku. Po wysiedleniu ludności niemieckiej po 1945 roku przysiółek nie został ponownie zasiedlony ze względu na surowe warunki gospodarowania. Resztki zabudowy oraz kaplicę rozebrała Straż Ochrony Pogranicza. O historii tego miejsca przypominają dziś tylko krzyż, tablica pamiątkowa i resztki fundamentów widoczne po obu stronach rzeki.

Nowa Biela

Same Bielice zresztą też straciły na znaczeniu po wojnie. Dawniej wieś leżała na popularnej trasie turystycznej kuracjuszy z Lądka Zdroju na Hruby Jesenik przez Puszczę Jaworową. Zatrzymywano się w Bielicach, aby odpocząć w gospodzie i wynająć przewodnika.W okresie międzywojennym powstała tutaj skocznia narciarska i tor saneczkowy, istniały także hotel oraz schronisko młodzieżowe i duże schronisko "Saalwiesenbaude". Był to popularny ośrodek do uprawiania sportów zimowych. Po 1945 roku Bielice zostały słabo zaludnione z powodu położenia w pasie przygranicznym i trudnych warunków do produkcji rolnej. Popularność miejsca wzrosła dopiero w latach 70., kiedy powstała tu baza studentów wydziału cybernetyki Politechniki Wrocławskiej "Chata Cyborga". To właśnie w niej można dostać pieczątkę potwierdzającą zdobycie okolicznych szczytów.

Dawne Bielice

Bielice - choć peryferyjnie położone - mają swoją ciekawą historię i kuszą dobrymi warunkami do uprawiania turystyki górskiej. Zdobycie dwóch szczytów Korony w jeden dzień - jak widać - jest możliwe i choć potrafi wycisnąć z człowieka siódme poty w upalny dzień, to pozostaje miłym wspomnieniem i ciekawym osiągnięciem. 



Pałac w Goszczu - upadłe dziedzictwo Reichenbachów

Pałac von Reichenbachów w Goszu, choć jest opuszczony, to jednak znajduje się w miejscu pełnym życia.W jego oficynach utworzono mieszkania, niedaleko znajduje się ruchliwa droga, a po sąsiedzku stoi kościół ewangelicki, który w końcu doczekał się remontu. I tylko sam pałac zieje pustką i jakby chciał się zapytać: a co ze mną? 


Po dojechaniu do Goszcza jako pierwszy w oczy rzucił nam się kościół ewangelicki. Późnobarokowa świątynia z połowy XVIII wieku jest jednym z najstarszych istniejących kościołów ewangelickich w Polsce. Została opuszczona w 1945 roku i od tego czasu niszczała. Pod koniec 2017 roku w końcu coś się w tej kwestii zmieniło i rozpoczął się remont. Kościół ma zostać przeznaczony na cele kulturalne i już dziś widać postęp prac - położono zupełnie nowy dach.


Ruszyliśmy dalej w kierunku pałacu i obeszliśmy go od tyłu, trafiając na parkowy staw i... budynek mieszkalny. Spojrzeliśmy na nowe, plastikowe okna i na siebie; "to tu ktoś mieszka?". Okazuje się, że tak. Po latach dostrzeżono także potencjał założenia pałacowego i wyremontowano część oficyn i budynków zespołu. W wyremontowanej części powstało Centrum Edukacyjno-Kulturalno-Turystyczne, w pozostałych budynkach znajdują się mieszkania. Sam pałac niestety nie ma szans na nowe życie - jego remont pochłonąłby dziesiątki albo setki milionów złotych, a takich pieniędzy w Goszczu nie ma.


Pierwszy pałac w Goszczu wybudowano w latach 1730-40 w miejscu dwunastowiecznego zamku. Jego historia była jednak krótka, bo już w 1749 r. strawił go pożar. Między 1749 a 1755 rokiem postawiono istniejący do dzisiaj pałac według projektu śląskiego architekta epoki baroku, Karla Martina Frantza. Założenie pałacowe zorientowano na planie prostokąta z dziedzińcem w środku (obecny Plac Pałacowy). Pałac do 1945 roku należał do rodziny Reichenbachów, następnie zajęła go Armia Czerwona, później trafił w ręce Polaków. W wigilię Bożego Narodzenia 1947 roku pałac doszczętnie spłonął - prawdopodobnie podpalony przez szabrowników zacierających ślady rabunku.




Choć po rozebranej  w 1965 r. za zgodą konserwatora zabytków oranżerii i budynkach parkowych nie pozostał już żaden ślad, to w Goszczu znajdziemy jeszcze jedną pamiątkę po Reichenbachach. Wystarczy wyjść główną bramą, przejść przez drogę i wejść w ulicę Adama Asnyka. Po prawej stronie zostawić współczesny cmentarz katolicki i iść ścieżką z lewej strony. Trafimy w ten sposób na dawny, dziś kompletnie zrujnowany, cmentarz ewangelicki z okazałym mauzoleum rodzinnym. Zachowały się tu nieliczne nagrobki i zniszczony pomnik upamiętniający śmierć hrabiów Heinricha, Fabiana Heinricha i Konrada Heinricha Krzysztofa von Reichenbach, którzy polegli w I wojnie światowej. 



Goszcz to kolejny pałac ze smutna historią upadku i dewastacji. Z jednej strony cieszy rewitalizacja części budynków, ale równocześnie mam świadomość, że to tylko kropla w morzu potrzeb. Takich pałaców, dworków i zamków jest na Dolnym Śląsku niezliczona ilość. O większości z nich nikt już nawet nie pamięta. 

Edycja 6.01.2022: Dobre wieści z Goszcza - w pałacu trwają prace porządkowe, po zakończeniu których obiekt zostanie udostępniony w formie trwałej ruiny