Uświadomiłam sobie niedawno, że wciąż mam jedną nieopisaną wycieczkę po Karkonoszach sprzed trzech lat. Dlaczego się nią nie podzieliłam? Może dlatego, że pogoda była fatalna, a wyjazd przypłaciłam konkretnym przeziębieniem? Ale przecież to, że nic nie poszło nam zgodnie z planem, nie jest powodem do wstydu, prawda? :-)
W obecnych czasach idealnych selfie na Instagramie i bajkowego życia na Facebooku ciężko się przyznać do porażki. Nie to, żebym twierdziła, że kiepska pogoda jest porażką, ale wiadomo - lepiej się prezentują szczyty zdobyte w blasku słońca niż szczyty niezdobyte w gęstej mgle. Natomiast życie jest życiem i nie zawsze wszystko idzie zgodnie z planem. I to właśnie była wycieczka, która poszła kompletnie nie po mojej myśli.
Założenia mieliśmy ambitne - wejście na Śnieżkę, nocleg w Odrodzeniu, zejście do Szklarskiej Poręby przez Szrenicę. Wyszedł nam z tego tylko nocleg :-) Było okropnie zimno, padał deszcz ze śniegiem i nie było za bardzo widoczności. Jestem przekonana, że to przed Dawida - mój mąż był na Śnieżce wiele razy, ale nigdy nic z niej nie widział. Poprzysięgłam sobie i jemu, że pokażę mu panoramę z Królowej Karkonoszy... i słowa dotrzymałam, tyle że trzy lata później.
Startowaliśmy z Karpacza - Białego Jaru i przeszliśmy słynną drogą, na której występuje anomalia grawitacyjna. Na ulicy Strażackiej przedmioty / auta toczą się pod górę! Jest to złudzenie optyczne i w rzeczywistości szosa obniża się po zboczu doliny, mimo że prowadzi w górę rzeki. My też potoczyliśmy się dalej.
Żółtym szlakiem podążyliśmy do Strzechy Akademickiej i już wtedy wiedzieliśmy, że pchanie się na Śnieżkę, w wyższe partie gór, będzie bez sensu. Zamiast tego zeszliśmy do Samotni, licząc na jakiejś widoki, ale się przeliczyliśmy. Być w jednym z najładniejszych miejsc w Karkonoszach i nic nie widzieć, to trzeba mieć szczęście.
Postanowiliśmy zostać w niższych partiach i niebieskim szlakiem doszliśmy do tzw. Polany KPN. Ten niebieski szlak jest dość popularny, bo łączy Kościół Wang z Samotnią, więc mimo kiepskiej pogody, podążało nim wiele osób. Z polany odbija szlak na Pielgrzymy - dość znane karkonoskie skały, ale niestety nie było ich widać :-) Rozpoczęliśmy podejście zielonym szlakiem przez Kocioł Wielkiego Stawu i nawet momentami coś się zaczęło przejaśniać. Jak wyglądała najlepsza pogoda podczas tego wyjazdu, widzicie na zdjęciach.
Z punktu "widokowego" nad Wielkim Stawem poszliśmy czerwonym szlakiem prosto do Schroniska Odrodzenie, mijając, od dziwo widoczną, skałę Słonecznik. Na chwilę mgła się rozstąpiła i nawet miałam nadzieję, że kolejny dzień nie będzie spisany na straty, ale...
Noc miałam ciężką, czułam, jak zbiera mnie choróbsko. Rano wstałam ledwo żywa, opuchnięta i wiedziałam, że chodzenia za wiele tego dnia nie będzie. W dodatku na dworze... padał śnieg.
Ze schroniska podeszliśmy granią Karkonoszy w okolice Petrovej boudy i następnie nudnym, żmudnym czarnym szlakiem zeszliśmy do Jagniątkowa. Stamtąd planowałam się dostać do Sobieszowa na pociąg, ale niestety jedyny sensowny autobus jechał w drugą stronę i w efekcie dotarliśmy do Piechowic. Tam musieliśmy czekać na pociąg i było tak zimno, że poszliśmy do Biedronki się ogrzać. Właśnie dlatego handel w niedzielę był dobrą opcją ;-) Wróciliśmy do Wrocławia i skończyło się moje rumakowanie zwolnieniem lekarskim.
Sami widzicie, że nie był to do końca udany wyjazd, ale czasami i takie sytuacje się zdarzają, choć mniej chętnie się o nich opowiada. Z perspektywy czasu uważam, że było fajnie. Bo w dobrym miejscu i w dobrym towarzystwie nawet taka pogoda nie jest straszna :-) A sama wszak przekonuję, że to nie cel, lecz droga jest ważna :-)
Ale faktem jest, że po Karkonoszach chodziłam też w gorszych warunkach ;-)