sobota, 24 lutego 2018

Z widokiem na przyszłość - opuszczona szkoła plastyczna w Poznaniu

W Poznaniu na wzgórzu nad Jeziorem Maltańskim stoi opuszczony budynek dawnej szkoły plastycznej. Choć minęło już wiele lat od zamknięcia placówki, a jej wnętrza zostały niemal całkowicie zdewastowane, to zachował się w tych murach artystyczny klimat z przeszłości.

Trudno dziś sobie wyobrazić, że Wyższa Szkoła Sztuki Stosowanej była kiedyś nowatorskim przedsięwzięciem, jedną z pierwszych niepublicznych uczelni w Poznaniu. Powstała w 1993 roku z inicjatywy prof. Urszuli Plewki-Szmidt początkowo jako szkoła policealna, przekształcona później w uczelnię wyższą z prawem do prowadzenia zajęć na poziomie magisterskim.

Wyróżniała ją niekonwencjonalna architektura z charakterystyczną rozczłonkowaną formą budynku oraz wszechobecny rozmach - była tu sala teatralna, biblioteka z meblami gdańskimi czy 15-metrowej wysokości sala miesząca pracownię gobelinu monumentalnego. Szkoła z problemami finansowymi borykała się od samego początku, zbudowana została za kredyt, a zaległości z biegiem lat rosły. Zamknięto ją w 2006 r., a cały jej majątek przejął syndyk.

Dziś zostały tu tylko puste pomieszczenia, w których hula wiatr. Teren zarósł i w zasadzie trudno nawet zauważyć, że znajduje się tutaj jakiś budynek. Z wyższych kondygnacji niezmiennie rozpościera się piękny widok na Maltę, a mury dawnej szkoły umiłowali sobie artyści graffiti. Na swój pokrętny sposób sztukę kultywuję się tu cały czas. 






wtorek, 20 lutego 2018

Fortepian na kolanach - pałac Rzewuskich w Bratoszewicach

Dziś będzie o miejscu jakby nie z tej ziemi - kompletnie oderwanym od rzeczywistości. Miejscu, w którym piękno i sztuka boleśnie zderzają się z upadkiem i rozkładem. Pałac ten jest dobrze znany w środowisku, ale mimo tego wciąż szokuje, zaskakuje i fascynuje...


O Bratoszewicach dziś pewnie nikt by nie słyszał, gdyby rodzina Rzewuskich nie wybudowała tam swojej letniej rezydencji. Choć dzieje miejscowości sięgają średniowiecza, a przez ponad dwieście lat mogła się ona szczycić prawami miejskimi, dziś kojarzy się głównie z Targami Rolniczymi "Agrotechnika" oraz Świętem Ziemniaka. I "tym pałacem z fortepianem" oczywiście.


Pałac powstał w latach 1921-22 dla Kazimierza Rzewuskiego, właściciela tych dóbr od 1911 roku. Projekt zawdzięczamy znanemu architektowi z Warszawy - Juliuszowi Nagórskiemu, a prace wykończeniowe trwały jeszcze przez kolejnych pięć lat od zakończenia budowyy. Możemy tylko sobie wyobrazić, z jak wielkim rozmachem urządzono rezydencję, będącą przecież tylko "domkiem letniskowym" Rzewuskich, którzy zamieszkiwali na stałe w stolicy.


Pałac kiedyś i dziś. Zdjęcie archiwalne z fotopolska.eu (1944)

Dziś budynek znajduje się w fatalnym stanie. Już podczas mojej pierwszej wizyty w zeszłym roku, kiedy udało mi się tylko obejść budynek dookoła, widziałam przez szczeliny w oknach zawalone stropy. Teraz, gdy w końcu weszłam do środka, tylko utwierdziłam się w przekonaniu, że to miejsce może już tylko konać. Przegnite deski, częściowy brak dachu i resztki wyposażenia walające się wszędzie. I ten nieszczęsny, smutny fortepian w patio. Romantyczny symbol upadku całego piękna, jakie tu kiedyś istniało. 



Po wojnie zespół pałacowy został upaństwowiony i zaadaptowany na potrzeby szkoły rolniczej. W 1969 roku utworzono tu również internat oraz mieszkania dla pracowników szkoły. Mogę sobie wyobrazić, że wtedy jeszcze tętnił on życiem, spełniał swoje zadanie, choć pewnie nie tak, jak pragnęliby tego pierwotni właściciele. W 1985 roku pałac strawił pożar. Początkowo podjęto się co prawda remontu, ale prace wkrótce zostały wstrzymane. Szkoła z internatem działa w nowym budynku w sąsiedztwie rezydencji do dziś, a sam pałac z roku na rok, z miesiąca na miesiąc zamienia się w coraz większą ruinę.


Czy tak ma brzmieć epilog tej historii? Był umarł i koniec opowieści. W 2013 pałac miał wrócić lub wrócił w ręce spadkobierców Rzewuskich, do dziś jednak trudno jest jednoznacznie określić, kto jest prawowitym właścicielem czy osobą decyzyjną. Na budynku wisi tabliczka z pozwoleniem na budowę z 2013 r. i informacją o inwestorze - tajemniczej Fundacji Pałac Bratoszewice. Ogrodzenie i kłódka to tylko pozorne zabezpieczenie - nikt pałacu nie pilnuje ani nie prowadzi w nim żadnych prac remontowych czy chociaż zabezpieczających. Podobną użyteczność ma wpis do rejestru zabytków. Czy obiekt tak zdewastowany i niszczony przez dekady ma jeszcze szansę na nowe życie? Chciałabym wierzyć, że tak, ale brzmi to jak marzenie ściętej głowy.

środa, 14 lutego 2018

Kłomino - miasto, którego nie było ...i nie ma

Do 1992 roku żyło tu 5 tysięcy osób, obecnie - dwanaście. Kiedyś wśród licznych bloków z wielkiej płyty działał punkt medyczny, były garaże, sklepy, a nawet kino. Dziś nie zostało z tego już praktycznie nic. Poznajcie Kłomino - kolejne miasto-widmo, które miało mniej szczęścia niż pobliskie Borne Sulinowo.


Pisałam ostatnio o mojej wizycie w Bornym Sulinowie - mieście, które przez dziesięciolecia było pilnie strzeżoną tajemnicą i nie istniało oficjalnie na mapach. Z Bornego postanowiłam pojechać do pobliskiego miasta o podobnej historii - Kłomina. To był bardzo depresyjny, listopadowy, deszczowy dzień. Wybrałam się do miasta, którego nie było na mapie* ani w nawigacji, a udało mi się tam trafić dzięki jakimś zdawkowym opisom w internecie. Oczekiwania miałam spore - Kłomino zyskało przez lata opinię "polskiego Czarnobyla" (a raczej Prypeci, bo Czarnobyl jest do dziś zamieszkałym miasteczkiem dla pracowników elektrowni, która, wbrew licznym wyobrażeniom, nadal pracuje). 

Dojazd do Kłomina
 
Niestety jeśli ktoś chciał w Kłominie zwiedzić opuszczone miasto, to spóźnił się przynajmniej 10 lat. Zastałam tam cztery bloki (z czego jeden częściowo zamieszkały - to mnie bardzo zaskoczyło) oraz dwa mniejsze, poniemieckie domy dość dobrze zabezpieczone przed intruzami. Do niezamieszkałych bloków da się wejść, ale w jednym z nich usunięto klatki schodowe, więc dostępny jest tylko parter. Dwa pozostałe też są częściowo niedostępne właśnie z powodu braku schodów, chociaż dziury wybite pomiędzy poszczególnymi pionami mieszkalnymi zwiększają możliwość dostępu do kolejnych pomieszczeń.



Niestety Kłomino nie miało tyle szczęścia, co Borne i po opuszczeniu miasta przez żołnierzy radzieckich w 1992 r. zwyczajnie niszczeje i jest sukcesywnie wyburzane. Podobnie jak Borne - Kłomino także powstało w latach 30. XX wieku dla niemieckich żołnierzy; później utworzono tu obóz jeniecki, w którym przetrzymywano Polaków, Francuzów i Niemców. Po opuszczeniu miasta przez nazistów, w Kłominie zadomowili się Rosjanie i więzili w obozie nikogo innego, jak Niemców. Taka ironia historii.

Kłomino - budynki koszarowe / obóz jeniecki (zdjęcia z fotopolska.eu)

Po wojnie rozebrano 50 poniemieckich budynków, a uzyskaną cegłę wywieziono do Warszawy na budowę Pałacu Kultury i Nauki. Rosjanie wybudowali w Kłominie szereg charakterystycznych bloków z wielkiej płyty. Po 1992 roku Kłomino opustoszało, a większość budynków na przestrzeni lat została wyburzona lub zabezpieczona. Swego czasu pojawiła się oferta sprzedaży terenu za 2 miliony złotych, ale nie było chętnych. W sumie, kto by chciał kupić ruiny miasta w środku lasu? Chyba tylko jakiś szaleniec, jeden z tych, co w deszczowy dzień zagrzebuje się w błocie, aby dotrzeć do budynków, w których od lat hula wiatr. 





* - w 2015 roku nawet Google Maps nie odnotowało istnienia Kłomina, dziś jest już inaczej.

Edycja czerwiec 2021 r.: Jak donoszą "korespondenci" w urbexowych grupach na Facebooku, w Kłominie obecnie trwają wyburzenia bloków :-( Wygląda na to, że historia tego miejsca dobiega końca.

Edycja 18/08/2021 r. Mam zdjęcia oraz informację z pierwszej ręki - nie ma już Kłomina, jakie odwiedziłam parę lat wcześniej. Został jeden zamieszkały blok oraz żółty budynek, reszta zburzona. Zobaczcie sami. 



niedziela, 11 lutego 2018

Borne Sulinowo - poradzieckie miasto-widmo

Zawsze mnie bawiło, jak wiele czasu zajęło mi dotarcie do Bornego Sulinowa. Nie chodzi o to, że droga ze Szczecina w dużej mierze stanowiła betonowe, dudniące płyty. Nie chodzi nawet o to, że jazda przez ciemne lasy i zapomniane wioski nie napawała mnie optymizmem. Jakoś tak się parę lat zbierałam, ba! nawet miałam okazje, ale jak się ma okazje, to zwykle się czeka na kolejne. W końcu stało się - w listopadową noc 2015 roku zameldowałam się w radzieckim mieście-widmie.

O ile wcześniej wielokrotnie zadawałam sobie pytanie, jak to jest możliwe, że przez niemal 50 lat udało się Armii Czerwonej utrzymać w tajemnicy miasto wyłączone spod polskiej administracji, tak tego wieczoru zrozumiałam. Aby dotrzeć do Bornego Sulinowa, trzeba zjechać z głównej (choć dla mnie i tak wyglądającej dość podrzędnie) drogi, a następnie pokonać parę kilometrów przez ciemny las wyglądający jak z horroru. Nigdy wcześniej nie gadałam z nawigacją, aby dodać sobie otuchy, ale wtedy mi się zdarzyło. I wiecie co? Nie mam się czego wstydzić!

Dom Oficera

Na początek parę słów o historii tego mrocznego miasta. Dawne Groß Born, zanim w 1945 r. zostało przejęte przez Armię Czerwoną, stanowiło bazę wojskową i poligon dla żołnierzy Wermachtu. Formalnie po wojnie obszar został włączony do Polski, ale oficjalnie na mapach w tym miejscu znajdowały się "tereny zielone". I tak do 1992 r. stacjonowało tam 15 tysięcy żołnierzy radzieckich. Co więcej, nieopodal składowano także radziecką broń nuklearną na wypadek wojny z Zachodem. Dopiero po opuszczeniu Bornego Sulinowa przez żołnierzy naszego (już nie) bratniego narodu miasto zostało oficjalnie otwarte i rozpoczął się proces zasiedlania go przez Polaków. Było to w roku 1993 r. Dziś Borne stanowi sporą bazę noclegową, która przyciąga turystów ze względu na obszerne tereny do rekreacji, bliskość jeziora oraz jego postmilitarny charakter. To ostatnie ściągnęło tam mnie.

Zdjęcia z fotopolska.eu

Po nocy spędzonej w domu wczasowym zaaranżowanym w historycznym, typowym dla Bornego budynku, udałam się na zwiedzanie. Lało jak z cebra, a ja miałam niecały jeden dzień na eksploracje.  Miasto w listopadzie było opustoszałe, byłam zapewne jedną z bardzo nielicznych osób, które przyjechały tutaj z zewnątrz. Upiorny, wisielczy nastrój idealnie pasował do tego miejsca.


Z samego rana wybrałam się się na cmentarz żołnierzy radzieckich, który ku mojemu rozczarowaniu był zamknięty, więc zrobiłam tylko kilka zdjęć przez ogrodzenie. Największe wrażenie zrobił na mnie okazały grobowiec z pepeszą, ale na długo zapamiętam też groby anonimowe. Wśród 344 mogił znajduje się 146 grobów z napisem "nieznany". To tylko świadczy o tym, jak bardzo odizolowanym miastem było Borne Sulinowo - żołnierze, którzy umierali w garnizonie, chowani byli bezimiennie, bez identyfikacji. Po co psuć statystyki, tłumaczyć się przed rodzinami?


Z cmentarza skierowałam się do Domu Oficera. Jest to obszerny, trzypoziomowy budynek, w którym niegdyś znajdowały się: sala taneczna, biblioteka, sala kinowa, sala balowa, restauracja i sala koncertowa na 1000 osób. Przez lata pełnił on funkcję kulturalnego centrum miasta. Niestety znaczną część budynku w 2010 r. strawił pożar i już podczas mojej wizyty znajdował się on w tragicznym stanie. Praktycznie nic nie zostało z sali koncertowej, a reszta pomieszczeń też była w stanie agonii. Nie wiem niestety, w jakiej kondycji budynek znajduje się obecnie (2018 rok), ale znalazłam ogłoszenie z końca grudnia, że jest on wystawiony na sprzedaż za 2 miliony złotych. Jacyś chętni?




Kończąc moją szybką wycieczkę po Bornym udałam się jeszcze do magazynów przy ul. Towarowej, gdzie niestety udało mi się wejść tylko do jednego i to tylko na parter, bo usunięto wszystkie schody. Do kolejnych budynków nie podchodziłam, bo trwała tam akcja służb medycznych. Nie wiem dokładnie, co tam się stało, ale widać było, jak dokładnie przeczesują cały budynek z latarkami, a na dole pakowali na nosze najprawdopodobniej martwego człowieka. Trochę mnie to przeraziło, bo mam taki lęk, że kiedyś chodząc samotnie po opuszczonych budynkach, natrafię na ciało samobójcy albo bezdomnego. Czytałam, że w bielskim Stalowniku jakiś żartowniś powiesił kiedyś w piwnicy na pętli kukłę człowieka. Przedni żart, nie ma co.



Borne Sulinowo pożegnałam, jadąc w stronę zachodzącego słońca.
Nie no, żartuję - cały czas lało, a ja łapiąc resztki listopadowego dnia, pojechałam jeszcze pochodzić po lesie oraz do opuszczonego miasta - Kłomina.  Miałam wtedy dużo chęci, determinacji i odwagi, aby zwiedzić jak najwięcej i spełnić kilka swoich urbexowych marzeń. Ciąg dalszy tej opowieści nastąpi...