wtorek, 23 sierpnia 2016

Prosto spod igły. Demontaż wrocławskiej Iglicy

Po dwóch dniach koczowania pod Halą Stulecia z aparatem, śledzenia doniesień prasowych na temat kilkakrotnie przekładanej godziny położenia Iglicy oraz oglądania internetowej transmisji na żywo, udało się! Iglica została bezpiecznie zdemontowana, a ja mogę cieszyć się relacją zdjęciową z wydarzenia.

Ważąca 44 tony i mierząca 90 metrów wysokości Iglica została zdemontowana w celu konserwacji. Pierwotnie miało to nastąpić w lipcu, następnie termin przełożono na sierpień i od wczoraj co chwila pojawiały się doniesienia o kolejnych komplikacjach i przekładaniu godziny operacji. Finalnie Iglica osiadła w poziomie na specjalnie przygotowanej w tym celu konstrukcji dziś o 19:20. Towarzyszył temu aplauz tłumu, który z wypiekami na twarzach obserwował to niezwykłe wydarzenie.  

Dziś obserwując opuszczanie Iglicy zwróciłam uwagę na szczegół, którego nie dostrzegłam wcześniej. Otóż wieża jest krzywa. Wiatr? Błąd konstrukcyjny? Żeby odpowiedzieć sobie na to pytanie musimy cofnąć się nieco w czasie.

Iglica wzniesiona została w 1948 r. z okazji Wystawy Ziem Odzyskanych. Pierwotnie na jej szczycie znajdował się obrotowy, napędzany silnikiem elektrycznym mechanizm, na którym zamontowano system luster. Miały one być oświetlane reflektorami, tworząc po zmroku niezwykły efekt świetlny. 

Otóż to - miały. Jeszcze przed inauguracją pokazu świetlnego nad Wrocławiem przeszła gwałtowna burza, strącając część zwierciadeł i wyginając końcówkę Iglicy. Kilka miesięcy później zdemontowano pozostałe lustra wraz z resztą mechanizmu. 

Dziś ten niekwestionowany symbol Wrocławia został przygotowany do konserwacji. Konstrukcja ma zostać  poddana piaskowaniu i malowaniu. Ciekawe czy przywracanie Iglicy do pionu wzbudzi równie duże emocje co dzisiejszy "upadek"?








środa, 17 sierpnia 2016

Zjeżdżaj stąd! Dawny tor saneczkowy w Bielsku-Białej

Pozostając jeszcze na chwilę w temacie minionego weekendu, chciałabym podzielić się kolejnym ciekawym miejscem. Fotografowałam już opuszczone kopalnie, zakłady przemysłowe, pałace, hotele, ale pierwszy raz trafiłam na... opuszczony tor saneczkowy.

Znajduje się on w Bielsku-Białej na zboczach Koziej Góry, a jego początki sięgają dwudziestolecia międzywojennego. Po przebudowie w latach 50. stał się najdłuższym ówczesnym torem saneczkowym w Europie (2200 m długości), a zjazd trwał około 4 minut. Tor przez lata uchodził za niezwykle wymagający i niebezpieczny, co widać do dziś - stromizny i ostre zakręty z pewnością przyczyniły się do niejednego wypadnięcia z trasy. Zdarzyły się tu nawet dwa wypadki śmiertelne. 
Tor o niezwykłej renomie (odbywały się tu nawet mistrzostwa Polski) ostatnią poważną modernizację przeszedł w latach 60. i od tego czasu podupadał. Zamknięto go w latach 90., część konstrukcji rozebrano, część pozostawiono procesom niszczenia. Do dziś zachowały się betonowe fragmenty zjazdu, które, co ciekawe, służą jako droga na zielonym szlaku turystycznym do schroniska Stefanka. 




wtorek, 16 sierpnia 2016

Sky (Tower) is the limit

Jedną z najciekawszych atrakcji Wrocławia jest mierzący 212 metrów Sky Tower. Na jego 49 piętrze znajduje się punkt widokowy, z którego można podziwiać panoramę Wrocławia i Dolnego Śląska. W pogodne dni widoczność sięga nawet stu kilometrów! Wystarczy kupić wcześniej bilet, spędzić niecałą minutę w windzie mknącej z prędkością 4 m/s... i oto jesteśmy na dachu Wrocławia! Czy warto? Zobaczcie sami :-)








Zabierz Reksia w góry - Bielsko-Biała i Klimczok

Długie weekendy mają to do siebie, że są za krótkie. Czasem tak się zdarza, że mamy tak dużo planów, że nie starcza czasu na zobaczenie wszystkiego. Dla wszystkich z podróżniczym ADHD mam dziś propozycję na wypad w góry ze zwiedzaniem Bielska-Białej.

Korzystając z trzech wolnych dni, wróciłam w rodzinne strony i szybko z nich uciekłam do Bielska-Białej - miasta skądinąd dobrze mi znanego jako baza wypadowa lub przesiadkowa do wypraw w Beskid Śląski oraz Żywiecki. Tym razem spędziłam tu aż dwa dni i po raz pierwszy znalazłam trochę czasu, aby przejść się po mieście.



Będąc w Bielsku-Białej bez wątpienia warto udać się w okolice rynku i zobaczyć Zamek Książąt Sułkowskich oraz Katedrę św. Mikołaja. Polecam także spacer za rzekę Białą, gdzie zobaczymy między innymi ratusz oraz pomniki Reksia i Bolka i Lolka. Warto wspomnieć, że to właśnie w bielskim Studiu Filmów Rysunkowych powstawały bajki z naszego dzieciństwa.



Moja wizyta w tym mieście wyjątkowo nie była związana z wyjazdem w góry, ale nie mogłam się powstrzymać przez zafundowaniem sobie chociaż krótkiego wypadu na Klimczok. Mam duży sentyment do tego miejsca i choć byłam tam niezliczoną ilość razy, to zawsze chętnie tam wracam.

To zdjęcie z 2011 roku najlepiej obrazuje dlaczego lubię to miejsce :-)

Postanowiłam pojechać autem do Bystrej i zostawić samochód koło Zajazdu Pod Źródłem. Znajduje się tam parking, więc śmiało można uczynić z tego miejsca bazę wypadową, zwłaszcza że krzyżują się tutaj szlaki. Wyruszyłam zielonym szlakiem na Przełęcz Kołowrót - początkowo idąc asfaltem, a następie wchodząc w las. Muszę przyznać, że nachylenie stoku jest tutaj dość mocne i można się zmachać podczas podejścia. Zwłaszcza końcowy odcinek dojścia na Szyndzielnię daje popalić w upalny dzień.



Z Szyndzielni ruszyłam prosto na Klimczok - o ile zielony szlak był niemal odludny, tak na szczycie, na który można wjechać kolejką, zaczęły się tłumy. Nie ma co się dziwić - był długi weekend, a pogoda dopisała. Żółty szlak na Klimczok wiedzie granią i jest bardzo przyjemny, choć nie ma z niego zbyt wielu widoków. Te pojawiają się dopiero na szczycie - przepięknie rysuje się stamtąd panorama Beskidu i można podziwiać Skrzyczne, a przy dobrej widoczności także Pilsko i Babią Górę.



Hala na stokach Klimczoka jest idealnym miejscem, aby usiąść i odpocząć. Dla mnie jest to jedno z najpiękniejszych miejsc w Beskidach. Jeśli jednak zapragniemy więcej spokoju, wystarczy przejść na sąsiedni szczyt - Magurę. Tam zawsze jest pusto, a widoki są równie piękne!



Z Magury skierowałam się czerwonym szlakiem w dół. Przez większość trasy towarzyszyły mi przecudne widoki na okolicę wraz z Jeziorem Żywieckim. Zeszłam tym szlakiem prosto do Bystej, kończąc w tym samym miejscu, w którym zaczęłam wędrówkę. Bardzo polecam tę pętlę wszystkim, którzy nie mają czasu na dłuższy wypad - można naładować baterie słoneczne, przyjemnie się zmęczyć i podziwiać wspaniałe widoki.



piątek, 5 sierpnia 2016

Ta kraina to ruina - pałace Doliny Bystrzycy cz. 2

Zapraszam do przeczytania drugiej części intensywnej wycieczki po opuszczonych pałacach Doliny Bystrzycy, które nie zawsze okazywały się niezamieszkałe. Opowiem także o tym, jak fotografowałyśmy z Asią "barany" oraz gdzie poczułam się najbardziej nieswojo w swoim życiu. Część pierwsza jest do przeczytania tutaj.

Ósmy pałac, do którego dotarłyśmy tego dnia, był jednym z lepiej zachowanych. Los był dla niego łaskawszy niż dla pozostałych, gdyż znalazł się w rękach prywatnych i właściciel zadbał  o odpowiednie zabezpieczenie budynku. Pałac Domanice - bo o nim mowa - powstał już w XIII wieku jako zamek rycerski. Na przełomie XVI i XVII wieku przeszedł gruntowną przebudowę, w efekcie której uzyskał charakter renesansowego pałacu. W 1821 r. podczas kolejnej adaptacji - tym razem mającej na celu nadania budynkowi cech klasycystycznych - dobudowano także budynki folwarczne istniejące do dziś. Po II wojnie światowej majątek został upaństwowiony, a dziś znajduje się w rękach prywatnego przedsiębiorcy.


Kolejnym naszym celem były Siedlimowice, w których nie znałyśmy dokładnej lokalizacji pałacu. Na szczęście z pomocą przyszedł nam wiejski pies-przewodnik, który z radością zaprowadził nas na miejsce. Ruiny położone są w zaroślach i bez jego pomocy ciężko byłoby nam je znaleźć. Co prawda od drugiej strony da się tam podejść przez prywatną posesję, ale my wybrałyśmy drogę przez las. Przez las pełen wszelkiego możliwego robactwa, które gryzie i kąsa.
Z początku trudno było dopatrzeć się bryły budynku, ale po dokładnym przyjrzeniu się zauważyłyśmy wyrastającą z gęstwiny wieżę. Zrobiła ona na nas niesamowite wrażenie, przypominając nieco scenerię z horroru.
Historia samego pałacu sięga XIV wieku, a jego losy nie były szczególnie burzliwe. Po II wojnie światowej budynek został strawiony przez pożar i stopniowo zaczął obracać się w ruinę. Większość drobnych elementów architektonicznych wywieziono do Bogatyni i jedynie herb Kornów, dawnych właścicieli majątku, który zdobił portal wejściowy, zniknął w niewyjaśnionych okolicznościach. Ciekawe czyje domostwo zdobi obecnie.


Prosto z Siedlimowic skierowałyśmy się do Śmiałowic, gdzie Asia nie mogła uwierzyć, że to właśnie ten budynek przyjechałyśmy oglądać. Stało się tak dlatego, że tamtejszy pałac jest najzwyczajniej w świecie zamieszkały. Po wojnie był on użytkowany przez Urząd Bezpieczeństwa Publicznego, a następnie zabytek przekazano Rolniczej Spółdzielni Produkcyjnej „Odnowa”, która zaadaptowała go na biura i mieszkania pracowników. Budynek funkcję mieszkalną pełni do dziś.


W Pankowie ponownie trafiłyśmy na obiekt inny niż wszystkie. Tym razem nie był to pałac, a zamek z XIV wieku, który stanął w miejscu istniejącego tu wcześniej dworu obronnego. Zamek był częściowo zamieszkany aż do II wojny światowej, która przyczyniła się do ostatecznej dewastacji fortecy. Obecnie ruiny znajdują się na terenie prywatnym, ale można wejść do środka, jeśli brama jest otwarta. Przy odrobinie szczęścia można także zobaczyć konie kąpiące się w rzece :-)



Z Pankowa pojechałyśmy do Wierzbnej zobaczyć budynek XVII-wiecznego barokowego pałacu oraz tzw. Długi Dom, czyli ruinę budynku klasztornego. Ku naszemu rozczarowaniu okazało się, że oba budynki są ogrodzone, a wejście możliwe jest tylko do godziny 15:00. Gdy już miałyśmy zrezygnować, w pałacowym oknie pojawił się ON - Pan Cieć. Quasimodo - tak go nazwałyśmy - bo miał upiorną deformację ciała. Krótka gadka, co, skąd i po co, a na piwo będzie? i za zawrotną kwotę 5 złotych polskich (za nas dwie) pałac stanął przed nami otworem.


Choć Quasimodo gorzałki sobie nie żałował, co wyczuć można było już z niemałej odległości, okazał się być człowiekiem operatywnym i bardzo zaangażowanym w to, co robi. Nie tylko wpuścił nas do pałacu, ale też nas po nim oprowadził. Pokazał malowidła, które przechodzą renowację, przedstawił nam psa stróżującego, a za kolejnego piątaka nawet zaprowadził nas na piętro budynku. 
Pałac przechodzi obecnie remont. Choć drugą wojnę światową przeszedł bez większych zniszczeń, PGR zrobił swoje. W budynku przez długi czas znajdowały się mieszkania, o czym przypominają wiszące do dziś plakaty na ścianach.


Po  wyjściu z pałacu miałyśmy kierować się do bramy, ale Quasimodo najwyraźniej tak się wczuł w rolę przewodnika, że nie chciał nas zbyt szybko wypuścić. "A barany chcecie zobaczyć?" - zapytał. Moja mina wyraziła konsternację, ale Asia szybko mnie upomniała teatralnym szeptem: "zapłaciłyśmy, to zobaczymy". Poszłyśmy więc do "baranów".


Niech nikt nie myśli, że to koniec wycieczki! Został nam jeszcze przecież do obejrzenia Długi Dom, w którym otrzymałyśmy niepowtarzalną propozycję zejścia do piwnic. Nie skorzystałyśmy.
Na koniec przeszłyśmy się jeszcze do średniowiecznych krzyży pokutnych oraz rzuciłyśmy okiem na rozległy park otaczający pałacową zabudowę. Nasz przewodnik pożegnał się z nami przy bramie, a my wiedziałyśmy, że cokolwiek by się nie działo, to tego dnia nie spotka nas już nic bardziej zaskakującego.

Nie był to jednak koniec wycieczki, gdyż przed nami były jeszcze dwa miejsca do odwiedzenia. Pierwszym był pałac w Wiśniowej, który okazał się być opuszczony tylko w połowie. W drugiej części znajdują się mieszkania. Sądząc po spojrzeniach oraz komentarzach na autochtonach nie robi wrażenia zamieszkiwanie w renesansowych pałacu. Atrakcją okazałyśmy się my, odważnie wchodząc na teren tej lokalnej społeczności. Dawno nie czułam się tak nieswojo, jak tam. 


Kropką nad i oraz wisienką na torcie był nasz numer 14 - Pałac Bagieniec. Budynek położony jest na wyspie otoczonej fosą i nie ma do niego dostępu. Z pewnością warto byłoby się wybrać tam jesienią, kiedy zieleń przestanie zasłaniać widoczność. Po latach niszczenia pałac miał zostać wyremontowany, ale wszystko wskazuje na to, że prace utknęły w martwym punkcie. 


W tym miejscu kończy się nasz niesamowicie intensywny dzień spędzony w podróży po Dolinie Bystrzycy. Zaowocował ogromną ilością zdjęć i refleksją nad tym, dlaczego na Dolnym Śląsku jest aż tyle pięknych budynków w tak złym stanie. Część nie podniosła się po wojennych zniszczeniach, część wykończył PGR. To trudny temat i warto by było się nad nim zastanowić. 

---

Na koniec pamiątkowe zdjęcie z Bagieńca - nasza obecność rozbudziła wiejskie psy, które dostały szału, zaczęły biegać i prawie wpadły pod auto. To nie jest puenta.