W ogóle nie miałam w planach odwiedzenia tego miejsca. Jechałam samochodem do pałacu w pobliżu Raciborza, gdy minęłam drogowskaz na Strzybnik. Coś mnie tknęło - może warto skręcić w tę drogę? Intuicja mnie nie zawiodła - to, co zobaczyłam na miejscu, było jednym z najlepszych odkryć w tej części Górnego Śląska.
Strzybnik jest niewielką, senną wsią w powiecie raciborskim. Zamieszkuje ją zaledwie 300 osób, a jego oryginalna nazwa, Silberkopf, nawiązuje do wydobywanego tu dawniej srebra. Zaparkowałam na ulicy Zamkowej, która jednak ze średniowieczną warownią nie ma nic wspólnego. Wśród gęstej roślinności, w pobliżu wiekowych drzew, skrywa się bowiem pałac o XIX-wiecznym rodowodzie. Od 1774 roku właścicielem strzybnickiego majątku była rodzina von Drechsler. Jej przedstawicielka, Jadwiga Zofia von Drechsler, w testamencie z 1792 roku zapisała środki przeznaczone na budowę pałacu. W tym samym roku majątek przeszedł w ręce rodziny von Kloch. W 1793 roku Joachim Bogumił Fryderyk von Eickstedt poślubił Jadwigę Luizę Wilhelminę von Kloch. Trudno jednoznacznie stwierdzić, czy dobra w Strzybniku odkupił od rodziny swojej żony, czy też otrzymał je w ramach posagu, jednak najprawdopodobniej to właśnie on na początku XIX wieku wybudował klasycystyczny pałac, którego ruiny możemy oglądać do dziś.
Po śmierci Joachima von Eickstedta w 1833 roku majątek w Strzybniku odziedziczył jego najstarszy syn, Fryderyk Leopold. Dwaj młodsi bracia, Ernst Erdmann i Adalbert, prawdopodobnie otrzymali rekompensatę finansową. Ernst Erdmann już w 1831 roku nabył majątek w Sławikowie, zakładając własną linię rodu. Po śmierci Fryderyka Leopolda dobra strzybnickie przypadły jego synowi, Hugonowi Juliuszowi. Pod koniec XIX wieku Helena von Eickstedt wniosła Strzybnik w posagu przedstawicielowi rodu von Bischoffshausen. W 1937 roku właścicielem majątków Strzybnik i Wysoka był Fritz von Bischoffshausen-Eickstedt, zapewne ich syn. Opuścił on pałac w 1944 roku.
Po II wojnie światowej posiadłość została przejęta przez państwo i przekazana pod zarząd PGR-u. Wprawdzie w 1961 roku pałac został częściowo odnowiony, jednak po upadku gospodarstwa w latach 90. XX wieku obiekt popadł w ruinę. Na początku XXI wieku znalazł nowego właściciela, który – podobnie jak służby konserwatorskie – nie podjął żadnych działań zabezpieczających. Opuszczony, niezabezpieczony budynek uległ dalszej dewastacji. W 2010 roku zawaliły się piwniczne sklepienia, część balkonu i boczna przybudówka. Obiekt z każdym rokiem obraca się w coraz większą ruinę.
Zniszczony pałac nie jest jedyną pamiątką po dawnych właścicielach Strzybnika. Zaledwie kilkadziesiąt metrów dalej znajduje się zespół budynków folwarcznych rozplanowany wokół prostokątnego dziedzińca, którego dominantą jest wieża zegarowa. W jego skład wchodzi drewniany spichlerz z 1815 roku, wielokrotnie przebudowywany w XIX i XX wieku, a także kuźnia i stajnia z początków XX wieku oraz gorzelnia wzniesiona pod koniec XIX stulecia. Stan budynków zdaje się być nieco lepszy niż pałacu, jednak zmartwił mnie walący się dach kuźni. Drewniany spichlerz, górujący nad dziedzińcem, wydaje się być nieźle zachowany, lecz brak możliwości wejścia do środka utrudnia rzetelną ocenę.
Wokół zespołu pałacowo-folwarcznego rozpościera się zdziczały park, w którym znajdują się unikatowe okazy drzewostanu, takie jak kasztan jadalny czy platan klonolistny. W przypałacowym parku rośnie także wyjątkowo okazałe drzewo – prawdopodobnie najgrubszy w kraju buk pospolity odmiany czerwonolistnej, drzewo o obwodzie 691 cm (w 2013), którego wiek datuje się na 250 lat. Nieco na uboczu, wśród zieleni, skrywa się klasycystyczna kaplica – mauzoleum rodziny von Eickstedt. Ich spoczynek nie okazał się być wieczny, bowiem krypta została sprofanowana i całkiem zdemolowana. Zachowały jedynie pozostałości sarkofagów, w tym chwytająca za serce, dziecięca trumienka...
Opuszczałam Strzybnik w milczeniu, z ciężarem w sercu i poczuciem, że stałam się na chwilę częścią historii, która rozpada się w ciszy. To miejsce ma w sobie coś onirycznego – jakby czas płynął tu inaczej, jakby dawne głosy wciąż szeptały wśród liści poruszanych wiatrem. Strzybnik nie potrzebuje rozgłosu – potrzebuje pamięci. I ludzi, którzy potrafią dostrzec piękno w tym, co przemija.