wtorek, 16 maja 2017

Podziemne miasto - katakumby pod Odessą

Czy wiecie, gdzie znajdują się największe katakumby na świecie? W Paryżu, w Rzymie? Nie - najdłuższa, bo licząca ponad 2500 km sieć podziemnych korytarzy rozpościera się pod Odessą, tworząc prawdziwe podziemne miasto! Podczas mojej ukraińskiej majówki nie mogłam sobie odpuścić takiej atrakcji...

Pisząc o odeskich podziemiach, należy zacząć od wyjaśnienia - nie są to katakumby w ścisłym znaczeniu, bowiem nigdy nie chowano tam zmarłych. Katakumby w Odessie powstały w pierwszej połowie XIX wieku podczas intensywnego rozwoju miasta, które potrzebowało ogromnych ilości kamienia budowlanego. Większość budynków w Odessie zbudowana została ze skał wydobytych z podziemi, dlatego mówi się, że powstały tutaj dwa miasta - jedno na powierzchni, a drugie pod ziemią.


O katakumbach krąży wiele miejskich legend, w tym najsłynniejsza o Maszy - dziewczynie, która ze znajomymi wybrała się pod ziemię i odłączyła się od grupy. Zmarła po paru dniach z wycieńczenia w całkowitej ciemności, a jej ciało znaleziono dopiero po dwóch latach. Historia jest zmyślona, ale ma w sobie ziarno prawdy - młodzież często wchodzi do katakumb, aby tam imprezować; zdarzały się zaginięcia i parę razy rzeczywiście natknięto się na ludzkie szczątki. Były to jednak ciała bezdomnych, których podziemia kuszą stałą temperaturą utrzymującą się przez cały rok na poziomie 15 stopni.


Mając na uwadze ryzyko, jakie niesie ze sobą zapuszczanie się w nieznane tunele bez znajomości terenu, poszukałam kogoś, kto oprowadzi nas po tym niezwykłym podziemnym mieście. Zdecydowałam się na wycieczkę organizowaną przez tę stronę internetową i to był strzał w dziesiątkę. Za 900 UAH, czyli około 140 zł (za dwie osoby) zorganizowano dla nas trzygodzinną wędrówkę po katakumbach z anglojęzycznym przewodnikiem. Trasa, którą przeszliśmy, liczyła aż 5 km!



Udając się do odeskich katakumb trzeba się odpowiednio ubrać, zadbać o wygodne obuwie i zabrać dobre latarki, ponieważ trasa nie jest zelektryfikowana. Na wejściu dostaliśmy na głowę kaski i ruszyliśmy kilkanaście metrów wgłąb ziemi za naszym przewodnikiem.


Podczas wycieczki poznaliśmy fascynującą historię podziemi. Część z nich została zaadaptowana podczas zimnej wojny na tajne schrony przeciwatomowe, które jednak okazały się kompletnie nieszczelne. Całe szczęście, że nigdy nie było konieczne ich użycie.



Spory obszar katakumb jest zalany przez wody gruntowe, które są tak przejrzyste, że przy nieznajomości trasy można wpaść co najmniej po kostki. Pod ziemią znajduje się nawet jezioro, przy którym zrobiliśmy sobie krótki odpoczynek. Jest to jedyne miejsce, do którego doprowadzono prąd z agregata, aby oświetlić ten niezwykły podziemny zbiornik.


Katakumby na przestrzeni lat służyły również jako schronienie dla różnego rodzaju przestępców i zbiegów, ukrywała się tam odeska mafia i partyzanci; kwitł handel nielegalnym alkoholem i prostytucja. Część trasy zachowana została w oryginalnym, "dzikim" wystroju, a część zaadaptowano na muzeum, w którym zobaczyć można części wyposażenia wojskowego i inne "fanty" znalezione przez eksploratorów.


Największe wrażenie zrobiła na nas sala "biesiadna". Do największego pomieszczenia tej części katakumb wstawiono ławy i urządzono tam przestrzeń do odpoczynku. Nasz przewodnik poczęstował nas (cholernie mocną) wódką domowej roboty, herbatą i ciastkiem. Jak się dowiedzieliśmy, w tym miejscu można nawet zorganizować szkolenie dla pracowników, spotkanie firmowe lub imprezę rodzinną! Urodziny albo wesele w katakumbach? Dla mnie brzmi świetnie!


Po trzech godzinach spędzonych pod ziemią wyszliśmy na powierzchnię umorusani jak nieboskie stworzenia. Wróciliśmy do normalnego świata, ale przez resztę pobytu w Odessie towarzyszył nam dreszczyk emocji na myśl o tym, co jeszcze może znajdować się pod naszymi stopami w podziemnym mieście.

środa, 10 maja 2017

Miedzianka - miasto, które zniknęło


Sobotni wieczór jest świetną okazją, aby wyjść ze znajomymi do pubu albo zrobić sobie spokojny wieczór filmowy w domu. Co więc sprawiło, że w miniony weekend postanowiłam jechać do zapomnianej przez Boga wioski pod Jelenią Górą, aby chodzić w nocy po krzakach przy świetle latarki? Jedno słowo - Miedzianka. 


Kiedy kilka lat temu światło dzienne ujrzała książka Filipa Springera "Miedzianka. Historia znikania" w tej malutkiej wiosce ziemia zadrżała prawdopodobnie mocniej niż wtedy, gdy wyburzano tu całe kwartały ulic. Nagle do tej nikomu nieznanej mieściny zaczęły przybywać grupy pasjonatów historii i fotografów pragnących zobaczyć na własne oczy miasto, które w tajemniczych okolicznościach zapadło się pod ziemię.

Dawna Miedzianka (zdjęcia archiwalne z fotopolska.eu)

O niemieckim Kupferbergu nikt zapewne dziś by nie mówił, gdyby po wojnie nie zainteresowali się nim Rosjanie. A zainteresowali się mocno, bo wywęszyli złoża uranu, który w wielkiej tajemnicy wydobywali tutaj w latach 1945-54, powoli zatruwając niczego nieświadomych pracowników kopalni. Przez 9 lat wydobyto w Miedziance ponad 600 ton uranu, który trafiał w całości do Związku Radzieckiego. Wszystko odbywało się w ścisłej tajemnicy, a mieszkańcy Miedzianki szybko zauważyli, że ich bardziej dociekliwi sąsiedzi potrafili zniknąć z dnia na dzień. Woleli więc siedzieć cicho.

Dwór w Miedziance i jedyna pozostałość po nim - brama (zdjęcie archiwalne z fotopolska.eu)

Rabunkowy sposób wydobycia uranu doprowadził do powolnej śmierci nie tylko mieszkańców Miedzianki, ale też stał się gwoździem do trumny ponad 450-letniego miasta. W wyniku szkód górniczych budynki zaczęły się zapadać, a co nie zwaliło się samo, to wykończyła władza ludowa, zakazując remontu istniejących zabudowań. W 1967 roku wysadzono w powietrze kościół ewangelicki, a w 1972 roku mieszkańców miasta wysiedlono do Jeleniej Góry do "wielkiej płyty". Większość pozostałych budynków wyburzono.

Dom właściciela browaru oraz kościół katolicki

Mimo usilnych starań rodziny Spiżów (tak, tych od popularnych dziś browarów restauracyjnych), aby kontynuować wieloletnie tradycje warzenia "złota z Miedzianki", wyburzono także działający tu przez długi czas browar. Można śmiało powiedzieć, że miasto dosłownie zniknęło z powierzchni ziemi. 

Dzisiejsza Miedzianka powoli odradza się dzięki działającemu tutaj od dwóch lat nowemu browarowi. Nowoczesny budynek z przeszkleniami i tarasem na pierwszy rzut oka pasuje tu jak pięść do nosa, ale wystarczy trochę zanurzyć się w historię, aby zrozumieć, jak brawurową decyzję podjął wrocławski przedsiębiorca, Jarosław Kądziela, decydując się na taką inwestycję w tym miejscu.

Dwa browary: nowy i stary

Pięć minut spacerem od browaru wciąż stoi budynek dawnej gospody "Schwarzer Adler", a wprawne oko zauważy ślady niemieckiego napisu na elewacji. Czasów współczesnych nie doczekały niestety dwór, papiernia ani zakład kamieniarski, a dawny rynek to dziś łąka porośnięta trawą, wśród której wciąż znaleźć można pojedyncze cegły, a nawet całe sklepienia danych piwnic.


Dawna gospoda "Schwarzer Adler" (zdjęcie archiwalne z fotopolska.eu)

Odważnie do tematu Miedzianki podszedł Teatr Korkontoi, grupa pasjonatów historii i miłośników gór. Stworzyli oni bowiem w zgliszczach miasteczka wspaniały spektakl, na który jednak nie pójdziemy w szpilkach i wieczorowych strojach. Na to przedstawienie zabieramy buty trekkingowe i latarki, gdyż aktorzy zabierają nas na nocny spacer po krzakach, hałdach i ruinach, odgrywając historię miejsc, których już nie ma. Przez półtorej godziny możemy jednak przenieść się w czasie i poczuć ducha dawnej Miedzianki - takiej, jaką pokazał w swojej książce Springer.



Odpowiadając na pytanie, czy warto było poświęcić sobotni wieczór, aby pojechać prawie 100 km na nocne eksplorowanie nieistniejącego miasta, mogę powiedzieć tylko jedno - nie mogłam tego weekendu spędzić lepiej. Serdecznie polecam lekturę "Miedzianki", a jak już złapiecie bakcyla - koniecznie pojedźcie na nocny spektakl. Wrażenia niezapomniane. 

Edycja 1.09.2021 r.
Do Miedzianki wielokrotnie wracałam w ciągu ostatnich kilku lat. Ma to miejsce w sobie coś, co przyciąga mnie niesamowicie i nie skłamię, pisząc, że przyjeżdżam tu, ilekroć jestem w okolicy. Udało mi się znaleźć i sfotografować więcej miejsc związanych z historią danego miasta: szkołę, cmentarz, krzyż pokutny ("Memento") oraz teren po kościele ewangelickim.




Miedzianka się zmienia - w sierpniu 2021 r. odkryłam, że remontowany jest budynek starego browaru. Ma w nim powstać lokal o charakterze hotelowym i gastronomicznym. Już teraz widać, że po renowacji miejsce to będzie nawiązywać do historii miasta i tradycji piwowarskich. 



Wracam i wracać będę. Ta historia nie ma swojego końca, choć byli tacy, co pragnęli, by było zgoła inaczej.

Podoba Ci się moja twórczość? 
Będzie mi miło, jak postawisz mi wirtualną kawę, która doda mi energii do działania :-)

Postaw mi kawę na buycoffee.to

sobota, 22 kwietnia 2017

Białe Święta na 5!

Dla większości ludzi Wielkanoc oznacza święcenie koszyczka, wielkie porządki i obżarstwo. Dla mnie jest to znak, że trzeba jechać w góry! Tym razem padło na Tatry, za którymi zdążyłam się już od września mocno stęsknić.

Dziś, tydzień po wyjeździe, patrzę na kamery internetowe i oczom nie wierzę. Mamy koniec kwietnia, czwarty stopień zagrożenia lawinowego w Tatrach i cały czas sypie śnieg. Szlaki niedrożne, schroniska odcięte od świata i dwa metry świeżego śniegu. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz w Tatrach była tak poważna sytuacja i tym bardziej cieszę się, że udało mi się w Święta dotrzeć do Doliny Pięciu Stawów Polskich.


A miałam "pod górkę". W piątek obudziłam się z bólem gardła, który oznaczał jedno - choruję średnio raz na rok. To był właśnie ten "raz". Mnie nie tak łatwo zniechęcić - naszprycowałam się lekami i niezrażona w sobotę pojechałam zgodnie z planem. Zdradzę Państwu pewną ciekawostkę - zatkane zatoki dają redukują wydolność organizmu o jakieś 50%. Serio.


Połowa dobrej kondycji to wciąż nie tak źle. Plecak trochę mnie wgniatał w podłoże, z nosa się lało, ale dreptałam żwawo Doliną Roztoki. Im wyżej, tym pojawiało się więcej śniegu - znak, że w Tatrach jeszcze pełnia zimy. W końcu doszłam do miejsca, w którym zawsze mi się odechciewa. Czarny szlak do "Piątki". Nigdy nie zapomnę mojego pierwszego podejścia sześć lat temu. Wyzywałam na czym świat stoi i zażegnywałam się, że więcej tędy nie pójdę, a tak w ogóle, to nawet w góry więcej nie jadę. Tak właśnie!


Gdybym wtedy widziała siebie z cieknącym nosem zakładającą raki, to pewnie bym się popukała w czoło. To podejście potrafi dać w kość - zimowy wariant trasy nie biegnie zakosami, tylko trzeba iść po prostu ostro w górę po stoku o dość sporym nachyleniu. I nie, żadne zdjęcia nie oddają tego efektu, kiedy wychodzi się z doliny ostro w górę, mając dookoła siebie ośnieżone, przytłaczające swym ogromem góry.


"Piątka" - jedno z najpiękniejszych miejsc w Tatrach. Dobry punkt wyjściowy na Szpiglasową Przełęcz, Świnicę i oczywiście Orlą Perć. Schronisko, które latem pęka w szwach (widzieliście kiedyś ludzi śpiących na schodach w poprzek?), w Wielkanoc staje się niezwykle kameralne. Tego dnia pogoda była całkiem niezła, ale przeszłam się tylko na mały spacer po dolinie, bo robiło się już późno.




Drugiego dnia chciałam iść na Kozi Wierch, ale choróbsko przekonało mnie, aby wybrać łatwiejszą opcję - Zawrat. Niestety i z tego planu musiałam zrezygnować. Rano zastała mnie śnieżyca, widoczność była mocno ograniczona i wyjście w góry nie byłoby ani przyjemne, ani bezpieczne.



Po krótkim szwędactwie w tej nieprzyjemnej aurze zdecydowałam się zejść na dół. O ile podejście poprzedniego dnia było całkiem znośne, tak zejście przy cały czas padającym śniegu okazało się być ciekawym doświadczeniem. Każdy krok oznaczał zsuwanie się ze świeżym puchem i trzeba było mocno przebijać się rakami do zmarzniętego śniegu albo po prostu zjeżdżać, spychając śnieg na dół. Już wiem, po czym miałam następnego dnia tak koszmarne zakwasy.


Dolina Roztoki była zupełnie innym miejscem niż poprzedniego dnia. Biały puch zrobił swoje, a po południu śnieżyca doszła także do Zakopanego. Chcieliście białych Świąt? To macie...

Te zdjęcia dzielą dwie godziny

Pozostał mi mały niedosyt po tym wyjeździe, ale jak na mój stan zdrowia, to i tak cieszę się, że udało mi się wyrwać w Tatry. Można powiedzieć, że miałam szczęście w nieszczęściu - od wtorku zaczęło sypać tak mocno, że nie przestało do dziś. Czyżby szykowała się lawinowa piątka? Czas pokaże.