Koniec roku obfitował w górskie wrażenia. Oprócz najniższych polskich gór - Świętokrzyskich, zaliczyłam też najwyższe - Tatry. Sylwester spędzony na Hali Ornak dał mi sposobność, aby wędrówkowo zakończyć rok 2017.
Poprzedni Sylwester spędziłam nad morzem, ten - dla kontrastu - w górach. Podobnie jak jakaś połowa Polski, bo gdy 30 grudnia wysiedliśmy w Zakopanem z pociągu, to ujrzeliśmy mrowie ludzi. Wszysycy ściągnęli tutaj na Sylwester z TVP, dlatego czym prędzej pognaliśmy na busa, aby choć trochę uciec od tego tłumu.
Pogoda tego dnia była obędna - lekki mróz, skrzypiący pod butami śnieg i bezchmurne niebo. Już w Kirach można było poczuć zimę, za jaką tęskniłam - pogodną, śnieżną i spędzoną na łonie natury. Zakopiańskie tłumy dotarły też do Doliny Kościeliskiej - na szlaku było tłoczno, do schroniska ledwo się dało wejść, ale cóż, można się było spodziewać takiego obrotu spraw.
Drugiego dnia piękna pogoda była już tylko wspomnieniem. Przyszła odwilż, cały dzień, z niewielkimi przerwami, siąpił deszcz, a TOPR ogłosił lawinową trójkę. Dzień nie sprzyjał wędrówkom na szczyty, więc obrałam za cel Wyżnią Polanę Tomanową. Szlak był praktycznie nieprzetarty i o ile w lesie się szło nieźle, tak na samej polanie można było zapaść się po kolana. Mokry śnieg utrudniał wędrowanie, więc zawróciliśmy parę metrów przez dawnym rozwidleniem szlaków (do 2009 roku z zielonego szlaku odgałęział się czerwony na Tomanową Przełęcz, ale został zamknięty z powodu ochrony przyrody).
Po zejściu do schroniska, nie mając nic lepszego do roboty, postanowiliśmy iść w kierunku Iwaniackiej Przełęczy. Plan był taki, aby po pół godzinie zawrócić, ale po upływie wyznaczonego czasu stwierdziliśmy, żeby iść dalej. W rakach szło się bardzo wygodnie, nawet szybciej niż latem. Narzuciliśmy sobie dobre tempo i już po niespełna godzinie byliśmy na przełęczy. Kilka pamiątkowych zdjęć i biegniemy na dół - było już po 15:00, a chcieliśmy uniknąć wracania po ciemku. O zmroku byliśmy na Hali Ornak.
1 stycznia był już dniem typowo transportowym. Przedostanie się z Zakopanego do Katowic było nie lada wyzwaniem, bo oprócz nas w tę samą trasę wyruszuło jakieś milion pinćset innych ludzi. Na szczęście za wczasu kupiłam bilety na Polskiego Busa, więc do Krakowa udało nam się dotrzeć bez niespodzianek (z półgodzinnym opóźnieniem spowodowanym przez korki, ale spodziewaliśmy się większej masakry). W Krakowie o godzinie 16:30 dowiedzieliśmy się, że nabliższe wolne bilety autobusowe są na 20:30, więc pobiegliśmy na pociąg, w ostatniej chwili kupując bilety przez Koleo. Do dziś nie wiem jak udało mi się zająć dwa wolne miejsca siedzące, ale jakimś cudem wszystko nam się zgrało o o 19:00 byliśmy na miejscu.
Dojazd z Zakopanego do Katowic zajął nam 5,5 godziny - jak na Nowy Rok, to chyba całkiem nieźle. Mimo wszystko następnym razem odpuszczę sobie wędrówki ludów z TVP i poszukam miejsca bardziej kameralnego :-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz