To miał być wpis o Kamieńcu Ząbkowickim, ale rozpisałam się o tym, jak do Kamieńca jechaliśmy. Będzie zatem parę słów o tym, jak na Dolnym Śląsku ciężko jest znaleźć dobry camping. O podróżach, autochtonach i krętaczach oraz dziwnych przygodach po drodze.
Zdjęcie poglądowe - namiot woodstockowy, proszę o wyrozumiałość
Kilka dni sierpniowego urlopu spędziliśmy, jeżdżąc po Dolnym Śląsku z zamiarem odwiedzenia jak największej ilości ciekawych miejsc. Po dniu z zaporą w Pilchowicach i zamkami Czocha oraz Chojnik nocowaliśmy na campingu przy ul. Sudeckiej w Jeleniej Górze. Typowy standard europejski. Co prawda wcześniej, jak szukałam przez internet noclegu, to znalazłam camping w Cieplicach na Forgotten.pl (stronie z opisami opuszczonych miejsc), ale ten na Sudeckiej działał i prezentował przyzwoity poziom.
Drugiego dnia pojechaliśmy na wschód i nocleg wypadł nam w Górach Sowich. Tutaj zaczęły się schody - żadnego większego miasta w pobliżu, dlatego trzeba było szukać czegoś mniejszego w miejscach typu agroturystyka. Trochę się pokręciliśmy w kółko, ale w końcu udało się rozbić namiot w Centrum Rekreacji Harenda w okolicy Ludwikowic Kłodzkich. Trudno to nazwać campingiem czy polem namiotowym - pozwolono nam się rozłożyć koło basenu i altany z grillem, do prysznica chodziliśmy koło basenu, a do toalety koło boiska. Rozwiązanie mało wygodne, ale lepsze niż żadne. No i samotny nocleg nad basenem i w sąsiedztwie mini zoo z pewnością zapadnie nam w pamięci.
Na trzeci nocleg kierowaliśmy się ze Srebrnej Góry i chcieliśmy zatrzymać się w miejscu z dobrą bazą wypadową do Kamieńca Ząbkowickiego. Wyszliśmy z optymistycznego założenia, że coś po drodze na pewno będzie. W internecie nie znaleźliśmy żadnych namiarów, ale to nic nowego w przypadku lokalnych biznesów. Pytając się "lokalsów", dowiedzieliśmy się o jednym nieistniejącym campingu, ale jest inny, "za kościołem będzie cmentarz i tam w prawo". Nie była to może najlepsza rekomendacja, ale godzina coraz późniejsza, więc wyboru dużego nie było. Był za to cmentarz i wieś o nazwie Topola, a także polna droga przez pole.
Drogowskaz przy drodze radośnie obwieszczał, że camping "Słoneczko" (nie pamiętam nazwy, ale to ten klimat) zastaniemy za 50 metrów. Po przejechaniu jakichś 300 po wyboistej gruntowej drodze w środku pola dotarliśmy do miejsca docelowego. Zazwyczaj na polach namiotowych na wjeździe jest recepcja. Tutaj nic, po prostu wjechaliśmy na polanę z rozstawionymi domkami, namiotów brak. Ślady na trawniku wskazywały, że raczej mało kto tutaj przyjeżdża autem. Pierwszą rzeczą, która nas uderzyła, był kompletny brak ludzi. Niby suszy się pranie na sznurach, niby huśtawka jeszcze się porusza, ale w zasięgu wzroku ani żywej duszy. Normalnie jak w "Dzieciach kukurydzy". Na drugim końcu upiornego campingu, gdy już szukałam miejsca, żeby zawrócić auto, pojawił się pan autochton. "Oooo paaanie, ale wszystkie domki zajęte!" (Serio?). "Macie namiot? A to rozbijcie się gdzie chcecie, a przedłużacz wam przynieść? Tam od Mietka z domku numer 2 sobie pociągniecie prąd. Recepcja? Ja jestem recepcja. Paaanie, ja was nie oszukam, jutro mi zapłacicie. No tak ze 20 zł za nocleg! Może być?"
Dzieci Kukurydzy (1984)
No nie. Zwialiśmy stamtąd aż się na tej polnej drodze kurzyło. Mieliśmy jeszcze jeden cynk - ponoć coś jest w miejscowości Kozielno (camping "Złota Rybka"). Tym samym wjechaliśmy na teren województwa opolskiego. Co do Kozielna, to powiem tak - jakbyście kiedyś ukrywali się przed policją albo FBI, to polecam te okolice. Nigdy Was w takiej dziurze nie znajdą. Podobnie jak my nie znaleźliśmy noclegu. Jeden lokalny dziadek oferował nam co prawda możliwość rozbicia namiotu u niego na podwórku, ale już wizja sanitariatów w formie jeziora trochę nas zniechęciła. A camping, którego szukaliśmy, okazał się być agroturystyką, w której co prawda przyjmowali namioty, ale już nie przyjmują. Także ten.
Kozielno - zdjęcie z Google Maps
Jak wyjeżdżaliśmy ze Srebrnej Góry, to zastanawialiśmy się, czy nie szukać noclegu w Kłodzku. Postanowiliśmy jechać w kierunku Kamieńca Ząbkowickiego, żeby następnego dnia nie nadrabiać trasy. Możecie się domyślić, jak to się skończyło - z braku lepszej opcji musieliśmy wracać do Kłodzka. Mapa poglądowa:
Nie myślcie jednak, że droga była taka prosta. Pomijam to, jak bardzo już byłam zmęczona po całym dniu zwiedzania i jazdy, pomijam, że soczewki uwierały mnie w oczy, zapadał zmrok, a ja widziałam prawie że podwójnie. Jakieś 5 km przed Kłodzkiem trafiliśmy na zamkniętą drogę. Ot, remontują mostek, nie ma przejazdu i musisz nadrobić chyba z 15 km. I wtedy pojawia on - kolejny autochton. Zaintrygowany autem na egzotycznych sosnowieckich blachach pod swoim płotem postanowił zaangażować się w sytuację. "Paaanie, a bo tu most zamknięty, ale możesz Pan jechać tu w lewo przez pole Zenka, w lewo, prosto i tam Pan masz zjazd do trasy". Ten typ gościa, co gdy widzi, że kierowcą jest kobieta, to mówi do pasażera płci męskiej. Ale dobra, facet nam pomógł, jeszcze kot mu z domu wyleciał, pod auto mi wskoczył, myślałam, że skurczybyka rozjadę. Droga przez pole Zenka okazała się być działającym skrótem - no, co prawda wyboje gorsze niż na wykopkach ziemniaków, podjazd prawie pod kątem 90 stopni, ale dojechaliśmy. Zatrzymaliśmy się w Kłodzku - na normalnym campingu.
Masywny McKinley Flinders 3 zamieniłam na leciutki Marabut Poligon 2
Wniosek na przyszłe podróże - mimo że Dolny Śląsk jest rejonem atrakcyjnym turystycznie, to trzeba mieć na uwadze, że baza campingowo-namiotowa jest tu uboga i ogranicza się do większych miast. Bez problemu znajdziecie camping we Wrocławiu, ale w Górach Sowich już nie. Szukanie noclegu było w sumie ciekawą przygodą, ale następnym razem pojedziemy od razu do większego miasta. Chyba że znów zachce nam się nadkładać drogi oraz integrować z miejscowymi :-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz