Na pograniczu dawnych Moraw i Górnego Śląska, w zakolu leniwej rzeki, kryje się rezydencja, której mury pamiętają początek XIII stulecia. Powstała jako warowny zamek obsadzony kamiennymi basztami, strzegąc ważnego traktu handlowego. Kiedy husyckie ognie przetoczyły się przez tę ziemię, twierdza legła w ruinie i – jak głosi miejscowe podanie – jedynie dzwon kapliczny ocalał, ukryty w podziemnym korytarzu. Przez trzy stulecia wzgórze milczało pod zaroślami, aż w XIX wieku wzniesiono tu dwór o eleganckich mansardach, który wkrótce przyciągnął przedsiębiorców marzących o złocistym trunku – i sprowadził na rezydencję pierwszy zapach chmielu.
Zapał browarników szybko zgasł, lecz los znalazł dla pałacu nowe przeznaczenie. Na początku XX wieku przybył tu charyzmatyczny duchowny, który przemienił posiadłość w azyl dla tych, których umysł zbłądził w mrok – nazwano go „Miasteczkiem Miłosierdzia”. W okresie wojny ciszę korytarzy przerwały rozkazy III Rzeszy: pacjenci zostali wywiezieni ku zagładzie, a rezydencja ponownie stała się fortecą, jednak tym razem w służbie strachu. Nocą z 1 na 2 kwietnia 1945 roku, pod zasłoną wczesnowiosennej mgły, jeden z najsmutniejszych konwojów ruszył ku czeskiej granicy, ratując kilkaset istnień przed pewną śmiercią.
Dziś dwuskrzydłowy pałac w kształcie litery „L” stoi w milczeniu, otoczony zaniedbanym parkiem, którego ścieżki wplatają się między omszałe gzymsy a ocalałe fragmenty klasycystycznych faset. Wnętrza – poza chyba cudem ocalałą kaplicą – opustoszały; echo dawnych kroków przebiega po spróchniałych deskach niczym wspomnienie niespokojnych duchów. Choć ostatni właściciele rozpoczęli remont, prace ustały równie nagle, jak niegdyś zamarła tu linia browarniczych kadzi. Oferty sprzedaży co jakiś czas krążą w sieci, ale miejscowi powtarzają, że to dom, który sam wybiera następną historię – i nowego opiekuna przywoła dopiero wtedy, gdy uzna, że czas odsłonić kolejną kartę ze swej tajemniczej księgi.